- Kleofasie, wstawaj - ktoś szarpał mnie za ramię próbując obudzic z mocnego snu. - wstawaj, już czas...
Usiadłem na posłaniu przecierajac oczy zrazu nie mogac przypomnieć sobie, gdzie jestem.
- Ludzie już palą swoje ognie - rzekł skrzat zagrodowy. - Nas też wołają, posłuchaj.
Wytężyłem uszu, ale nijak nie słyszałem dźwięku bębnów. Za to z łąki dolatywalo cienkie, odległe brzęczenie, jak gdyby ktos dmuchał w piszczałkę.
Wojtek pokiwał głową.
- To do nas - powiedział.
Przeczesalem palcami rozczochrane włosy i przeciągnąłem się. Spostrzegłem, że Wojtek przywdział lniany kaftan i zawiązał pod szyją czerwoną krajkę, toteż wydobyłem z mego tobołka fular i okręciłem go dokoła szyi.
Upał na zewnątrz zelżał nieco, a niebo nad łąkami było różowo szare. Słońce zachodziło ogromną, czerwoną tarczą za rząd przygarbionych jabłoni rzucając ogniste refleksy na zakurzoną drogę,
- Tam - rzekł Wojtek wskazując dym unoszący się w niebo. wiatr przywiał ostry zapach palonej trawy i zeschlych chwastów, a cienkie dźwięki piszczałek były coraz bliższe.
- Nas zwołują lesne bębny - powiedziałem, a Wojtek szeroko otworzył oczy.
- Bębny ! - wykrzyknął. - Chciałbym kiedyś je usłyszeć !
- Bębny zwołują nas na Polanę Zgromadzeń - ciągnąłem - kiedy dzieje się cos ważnego....
- Zupełnie jak nasze Łąkowe Piszczałki - ucieszył się Wojtek. - Tylko, że my nie mamy Polany Zgromadzeń.
- Gdzie się spotykacie ? - zaputałem wyplątując z włosow jakies kolczaste nasionko.
- W Zbożowyn Kręgu - odrzekł Wojtek. - Zresztą zaraz sam zobaczysz.
Korytarz wydeptany w trawie był tak mały, że prawie niewidoczny dla ludzkich oczu. Zielone kłosy szeleściły cicho nad naszymi głowami, a nocne owady muskały nas skrzydelkami po twarzach i włosach.
Duże, włochate ćmy przemykały bezeszelestnie niby nietoperze, a dźwięk piszczałek stawał się coraz bliższy.
Ścieżka nagle urwała się i wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Tworzył ją wielki krąg wydeptany w zbożu, a na jego środku płonęło ognisko. Dokoła ognia, chwyciwszy się za ręce pląsały strzygi, południce, panny łąkowe, a między nimi uwijały się świecąc bladym światłem robaczki świętojańskie. Z boku, gdzie ledwie docieral blask płomieni stała chuda, wysoka postać podobna do snopka zboża. Postać miała sterczące płowe włosy i dlugie, chude ręce.
Domysliłem się, że musi to być Polny, o którym wspominał Wojtek i ukłoniłem się z szacunkiem.
- Powiedziano mi, że mamy gościa - rzekł Polny głosem przypominającym szelest trawy na wietrze. - Witam cię w naszym gronie w tą magiczną noc...
- Zapraszam do stołu - rzekła wysoka panna łąkowa, na której sukni na kształt naszyjnika przysiadły świętojańskie robaczki.
Na ogromnym kamieniu wyrastającym z ziemi na skraju kręgu rozstawino gliniane czarki pełne pitnego miodu i kwietnego nektaru, a na świeżych liściach łopianu leżały pierwsze, jeszcze kwaśne czereśnie.
Między liśćmi usadowiły się największe ze świetlików oświetlając kamień.
Wychylilem czarkę miodu i poczulem, jak miłe cieplo rozchodzi się po moim ciele. Odstawiłem czarkę na skraj kamienia i dołączyłem do grona tańczących. Tańczyłem, dopóki nie zakręciło mi się w głowie i razem z Wojtkiem przysiedłiśmy na skraju kręgu.
Tańczący jeden po drugim odchodzili od ognia, aby odpocząć , a łąkowa panna napełniała kolejno puste czarki. Południce odłożyły cieniutkie piszczałki i przysiadły obok ognia.
Polny krążył między odpoczywającymi mając dla każdego dobre słowo i na koniec usiadł obok nas.
- Czeka nas dużo pracy - powiedział. - Ludzie powrócili do wsi...sam widziałeś, co zastali...
Skinąłem głową. Pomyślalem o moim mieście, gdzie życie dawno powróciło na swój tor
- Pomagamy, ile możemy - uzupełnił Wojtek.
Na mojej twarzy musiał pojawic się wyraz zdziwienia, bowiem skrzat zagrodowy wyjasnil :
- Każdy robi, co może...Panny łąkowe pilnują krów, południce pilnują dzieci...
Z niedowierzaniem pokręcilem głową.
- A...ludzie ...? - zapytałem.
- Ludzie nie domyślają się niczego - zaśmiał się Wojtek. - Są przekonani, że los im tak sprzyja...jak to ludzie.
Polny pokiwał głową.
- I wszystko byłoby dobrze, gdyby,,, - urwał i spojrzał na Wojtka. - We wsi zamieszkało Licho - dokończył.
- Najgorsze z możliwych - dodał Wojtek. - Czarne Licho, które wszystko psuje, we wszystko nos wsadza, mąci w glowach i sieje niezgodę...a sprytne jest...przemądrzale...ech, gadać by tu wiele, rady nań nie ma.
" Bo Czarne Licho przyjdzie " straszyła mnie w dzieciństwie babka, a ja kuliłem się na swoim posłaniu naciągając kołdrę na głowę. Oczywiście Czarne Licho nigdy nie przyszło, ale za każdym razem porządnie najadłem się strachu.
- U nas Diabeł Srala jest - powiedziałem sięgając po czarkę miodu. - Leśno-polny on.
- Znam, znam...- zaśmiał się Polny. - Wracających z karczmy w blocie nieraz skąpie... Ale błoto zmyć można, a Czarne Licho z cudzego nieszczęścia się cieszy...Psikus dobry gdy ku dobremu prowadzi - ciągnął Polny - ale krzywdy nie wyrządza...Licho Czarne krzywdą ludzką się karmi, ludzi do złego kusi, gorzej niż sam diabeł.
- Zaraz tam diabeł - obruszyłem się. - W złociejowskiej puszczy leśne diabły siedzą i ludzi nijak nie kuszą... Drzew pilnują, wykroty kopią, gaszą ogień, gdy go kto niechcący zaprószy albo gdy piorun w drzewo stare uderzy...
Piszczalki podjęły przerwaną melodię i zgromadzeni na powrót ruszyli do tańca.
Nad naszymi głowami srebrzył się księżyc, a spomiedzy białawych chmur przezieraly gwiazdy.
Uniosłem głowę.
Daleko, daleko za mną, prawie na granicy horyzontu, nad ciągnącą się długo i daleko równiną połyskiwało słabe, złote światełko.
Pomachałem w jego strone dłonia i przez chwilę zdawalo mi się, że błysnęło jaśniej...ale ktoś chwycil mnie za rękę i pociągnął w roztańczony krąg.