» Pon cze 02, 2008 17:09
29
Noc była ciepła i bezwietrzna, zapach akacji wisiał w powietrzu, a księżyc srebrzył przydrożne badyle. W trawie szeleściły małe łapki myszy, nad moją głową na miękkich skrzydłach przemknął nietoperz, w młodym zbożu raz po raz odzywał się cienką piosenką świerszcz, a koniki polne odpowiadały mu zgodnym chórem.
Na zakręcie, gdzie polna droga łączyła się z prowadzącym do wsi bitym traktem przystanąłem i spojrzałem za siebie. Pomiędzy gałęziami przydrożnych, zgarbionych wierzb połyskiwały światła latarni i nieliczne, jasne jescze okna .
Zdziwiłem się, bowiem odchodząc w nieznane nie czułem lęku, ale ciekawość, która ponaglała mnie napełniając miłym niepokojem.
Byłem pewien, że ojciec i dziadek zaopiekują się miastem tak dobrze i sumiennie jak ja, że dopilnują, by nikt nie zaprószył ognia, by zle sny nie trapiły śpiących, by nikt obcy nie wszedł do miasta ...i - co niepokoiło mnie może bardziej niż wszystko inne - aby kocięta przypadkiem nie zaczęły łazić po mieście papląc...
Tak czy siak wyszedłem na trakt ciągle jeszcze mając nad głową gwiazdę.
- Musisz wyciągnąć w bok lewą rękę - powiedział kiedyś Bazyli - i podnieść w górę kciuk, tak, aby wskazywał niebo. Następnie odwróć się trochę, tak, jakbyś chciał spojrzeć na wschód. Nawet jeżeli nie zobaczysz jej, to idź w tamtą stronę, idź, dopóki nie zobaczysz światła. Zresztą twoje serce podpowie ci właściwy kierunek...
Gwiazda nadal lśniła tuż nade mną i nawet kiedy wszedłm w mrok otaczający wieś moglem dostrzec jej blade światelko wysoko na niebie.
Zrobiłe, jeszcze parę kroków i pogrążyłem się w ciemnościach.
były to ciemności inne niż te, które spowijały miasto i łąkę - zimne, gęste i wilgotne do tego stopnia, że wyjąłem z węzełka kamizelkę i założyłem ją wprost na kubrak. Zapiąłem wszystkie guziki, lecz mimo to chłód przenikał mnie do szpiku kości. Przyspieszyłem kroku aby jak najszybciej opuścić to miejsce i odetchnąłem z ulgą widząc nad sobą światełka gwiazd. Za moimi plecami pozostała mroczna, milcząca wieś.
Przystanąłem, aby zdjąć kamizelkę, a wtedy za moimi plecami coś zaszeleściło.
Podskoczyłem jak oparzony. Spomiędzy traw porastających pobocze drogi wynurzył się chudy, łaciaty pies. Jego oczy zalśniły na chwilę i zgasły.
- Szerokiej drogi - mruknął i pomachał ogonem.
Podziękowałem i ruszyłem przed siebie co chwilę spoglądając w niebo za moimi plecami. Gwiazda była tam nadal, jednak coraz mniejsza i coraz bledsza...Nie zauważyłem, abym oddalając się od miasta tracil pewność siebie lub odczuwał lęk, ale ni stąd ni z owąd pojawiło się nie znane mi dotąd uczucie obcości.
Kot Bazyli nauczył mnie jak odnaleźć się w obcym miejscu i stąd wiedziałem, że idę na wschód, rozpoznawalem coraz wyraźniejsze w pierwszym brzasku zioła i polne kwiaty, ale wszystko dokoła mnie było inne.
Przystanąłem kładąc swój tobolek na ziemi, wydobyłem woreczek z tytoniem, nabilem fajkę i rozsiadłem się na przydrożnym kamieniu.
Poczekałem, aż tytoń wypali się do końca i niepewnosć nie zamieni się na powrót w ciekawość.
W pobliskim zagajniku odezwały się pierwsze ptaki, zrazu nieśmiało, potem coraz głośniej i ruszyłem w dalszą drogę pogwizdując im do wtóru. Łaciaty pies dogonił mnie na zakręcie. Biegł szybko, prawie nie dotykając ziemi, z wywieszonym językiem, głośno ziejąc.
Chwycił mnie za kubrak i uskoczył w zarośla.
Razem przypadliśmy do ziemi.
Kilka par łap przebiegło drogą wznosząc kurz. Kiedy zapadła cisza pies rzucił mi przepraszające spojrzenie.
- Wielu moich braci utraciło domy...aby nie zginąć z głodu zaczęli wspólnie polować. Są niebezpieczni. Myślą tylko o tym, aby zabić głód...Klan Drapieżców dawno uznał ich za wyjętych spod prawa. Mówi się, że ... - pies zniżył głos do szeptu a sierść na jegom karku zjeżyła się - że wystąpili przeciw ludziom...
Przypomnialem sobie wzgórek w najdalszym zakątku parku i pomyslalem, że mimo wszystko niektórzy ludzie nie zasługują na miano ludzi i zaraz podzieliłem się tą uwagą z psem.
Jednak pies zmarszczyl krzaczaste brwi i przecząco pokręcił łbem.
- Nie, nie, nie - powiedział. - Dawno temu została zawarta umowa...
- Umowę złamali ludzie - odparłem.
Pies stropił się i podrapał za uchem.
- To prawda...Nie my przywołaliśmy Zły Czas. Nie my okaleczyliśmy drzewa, nie my paliliśmy domy. Ale jeśli zapomniemy o tym, co dobre, świat oszaleje, zupełnie jak moi bracia.
Wstał i nastawił uszu, ale na drodze panował spokój,a jedynym dźwiękiem , który zakłócał ciszę był poranny wiatr szeleszczący w koronach drzew.
- Możesz ruszać - rzekł pies.
Podniosłem tobolek, który potoczyl się w gorzko pachnące liście łopianu i otrzepałem kubrak z kurzu.
- A ty ? - zapytałem. - Czy nic ci nie grozi ?
Łaciaty pies pokręcił łbem.
- Przeżylem Zły Czas - odparł. - Jadłem trawę i rozkopywałem krecie kopce...Pilnowałem moich ludzi, strzegłem ich domu. Nie martw się o mnie. Nie splamiłem swoich kłów ani pazurów...Pozostałem taki, jaki
byłem zawsze...
Dotknąłem jego szorstkiej sierści i zarzuciłem tobołek na ramię. Zrobiłem krok wprzód i nagła myśl przeszyła moją głowę niby blyskawica.
- Byłeś tu od początku ? - zapytałem.
- Od dziecka...to znaczy od chwili, gdy otwarłem oczy.
- Zły Czas też przeżyłeś tutaj ? - pytałem dalej.
- Tak- odparł pies.
Spojrzał na mnie ciepłymi, brązowymi oczyma.
- Czy przybyli tutaj jacyś ludzie ? Kobieta z córką...starszy mężczyzna i chłopiec...
Pies zmarszczył brwi i zamyślił się.
- Chłopiec...Drobny, ciemnowłosy...Tak ! - wykrzyknął gwałtownie machając ogonem. - Umknął wyjętym spod prawa, przypominam sobie !
Aż podskoczyłem w górę z radości.
- Powiedz mi, gdzie jest teraz ? - krzyknąłem, ale pies zwiesił łeb.
- Nie wiem - odparł. - Jest dla ciebie ważny, prawda ?
Postawilem tobołek na ziemi.
- Nie tylko on - odparłem zgodnie z prawdą - ale on może stanowić ślad...
Pies poruszył czarnym, wilgotnym nosem.
- Ślad - powtórzył. - Taaak...ślad...było z nim jeszcze coś...ktoś ? Nie był sam.
Kot, pomyślałem. Brązowy kot z czerwonymi policzkami...
cdn

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!