» Czw lip 31, 2008 17:24
Zapatrzyłem się w ogień. Żar wydobywał z sosnowych polan labirynty korników, świeciły czerwono i gasły. W popiele raz po raz błyskały dogasające iskry, wilgotne liście zwijały się z cichym sykiem.
Taneczny krąg wirował dokoła niby świetlista obręcz.
Zamrugałem oczyma.
W świetlistym kręgu dostrzegłem wyraźnie odcinającą się od mroku postać Dziadka. Mijając mnie pomachał ręką i biegnąc na czele korowodu podążył w kierunku starego dębu. Pień drzewa wybrzuszył się i pękł ukazując połyskujący łuk, za którym rozciągała się błękitnawa, opalizująca poświata. W niej, niby we mgle dostrzegłem smukłą sylwetkę kota, którego zielone oczy błysnęły ciepło w moją stronę.
- Bazyli…? – Szepnąłem, a cień kota rozwiał się w powietrzu.
- Kleofasie…
Powoli odwróciłem głowę.
Stała obok mnie. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy dostrzegłem ją na łące.
Wstałem i zrobiłem krok w przód.
Podszedłem do starego dębu. Błękitna poświata rozwiała się na jeden moment i dostrzegłem łąkę z obrazu wiszącego na ścianie salonu.
- To tutaj…? – Zapytałem. Skinęła głową i znikła.
Muzyka nagle urwała się. Poczułem jak ogarnia mnie przedziwna tęsknota, tęsknota, jakiej nigdy dotąd nie doznałem.
Leśny stał tuż obok pochyliwszy rogatą głowę.
Brama zamknęła się a wiatr zaskrzypiał konarami dębu. Jeden, przedwcześnie uschły liść oderwał się od gałęzi, zawirował, błysnął w dogasających płomieniach i upadł tuż u moich nóg.
Dźwięk fletu urwał się i tancerze przysiedli na trawie.
- Myślałem, że to Człowiek przyszedł na polanę – powiedział z uśmiechem ojciec.
- Prawie człowiek – rzekł Leśny i usiadł obok nas.
- Odnawiamy Złociejowski dwór – powiedziałem.
Leśny uśmiechnął się.
- Nie odmówię ci pomocy – powiedział.
Pozostałem na polanie do świtu, a kiedy niebo poczęło różowieć a pnie sosen zabłysły czysta miedzią uściskałem ojca i ruszyłem w stronę miasteczka.
Obszedłem łąkę idąc skrajem lasu, powitałem trzy smukłe brzozy i poczuwszy nagła senność wyciągnąłem się tuż obok nich na miedzy.
- A-a-a, strzygonie dwa, nic nie będą robiły, tylko koty męczyły – zaśpiewało coś w trawie.
- DOBRANOC – powiedziałem stanowczym tonem i zamknąłem oczy.
- Oho ho, widzicie go, strzygoń, po nocy się pałęta, o dniu bożym nie pamięta – prychnęła kotka i usłyszałem, jak oddala się szeleszcząc w trawie.
Kiedy południowe słońce przygrzało mocniej otworzyłem oczy i otarłem spoconą twarz.
Zerwałem wielką głowę różowej koniczyny i wyssałem z dzbanuszków słodki nektar.
W dole łąki stały senne, czarno-białe krowy, a nad moją głową krążył jastrząb.
- Dzioby i szpony – zawołałem.
- Dobrego dnia! – Dobiegło z góry.
- Pomyślnych łowów! – Odkrzyknąłem.
- Łowów? – Za moimi plecami zadzwoniły kocie główki.
Uśmiechnąłem się do pary szaro-burych oczu spoglądających na mnie spod kolorowej grzywki.
Bez słowa wskazałem ręką niknącą w chmurach sylwetkę jastrzębia.
- Moja babcia i matka też rozmawiały ze zwierzętami – powiedziała i usiadła obok mnie.
- W Złociejowie to chyba zwyczajne – powiedziałem.
Energicznie skinęła głową.
- Tutaj w ogóle dzieją się dziwne rzeczy – poprawiła lewy kolczyk i spojrzała na mnie spod grzywki. – Ostatnio dużo ludzi przyjeżdża do Złociejowa – dodała. – pan będzie odnawiał dwór, tak ?
- Nie do końca – odparłem. – Mam podpowiadać, co i gdzie, i tyle.
Wstałem i otrzepałem z trawy ubranie.
- Właśnie tam idę, więc …
- Bardzo chętnie pójdę z panem – powiedziała. – Kocham towarzystwo starych…- zaczerwieniła się jak mała dziewczynka – starszych ludzi…nie to, co smarkacze w mundurach…wyrastają jak spod ziemi…otwierają drzwi nieproszeni i wieszają bukieciki na drzwiach.
- Bukieciki…- powtórzyłem. – Proszę sobie wyobrazić, że sam kiedyś…
- Kiedyś to były inne czasy – ucięła i spoważniała. – A tak w ogóle to wygląda pan jak skrzat z obrazu mojej babci.
- Możliwe – uśmiechnąłem się. – Może właśnie w taki sposób wyobrażała sobie skrzaty…
Kolczyki zadzwoniły wesoło.
- Kiedy byłam mała – powiedziała – widywałam skrzaty…moja mama potrafiła o nich godzinami opowiadać…ale oto i dwór, a ja pewnie pana zanudziłam na śmierć.
Przed uchyloną brama piętrzył się stos dębowych belek i sosnowych desek, a dokoła pachniało świeżo ciętym drzewem.
Przy schodkach leżało kilkanaście rzecznych kamieni, a pod ścianą ktoś rzucił pokaźna wiązkę chrustu.
Niepostrzeżenie pochyliłem się i dostrzegłem odciśnięty w piasku ślad kopyta. Obok niego, trochę zatarty, widniał odcisk bosej stopy.
- Ciekawe, jak to przytargali – właścicielka kolczyków pogładziła sporej wielkości głaz.
- To nieczysta sprawa – szara kotka wychyliła nos z trawy i zaraz schowała się na powrót..
- To Miaulina, kotka babci Tekli – wyjaśniła właścicielka kolczyków. – Wszędzie jej pełno.
Zza zakrętu polnej drogi dobiegło warczenie samochodu.
Kiedy zatrzymał się na poboczu najpierw wysiadł z niego mężczyzna w mundurze i towarzystwie sporej wielkości psa, a tuż po nich burmistrz.
- No właśnie – zadzwoniły kolczyki. – Jest gorszy niż Miaulina…
- Ciągle tylko Miaulina i Miaulina – mruknęła kotka odchodząc urażonym krokiem.
Mężczyzna w mundurze przeskoczył przydrożny rów i zdjął z głowy czapeczkę z napisem STRAŻ MIEJSKA.
- Pani Pa…Pani Kasieńko, naprawdę, samej na takie odludzie…- zawołał.
Pamięć podsunęła mi obraz Melchiora z mandoliną w dłoni.
- Wspaniale! – Burmistrz otarł cukier puder z ust. Wspaniale się pan spisał! Takie drewno…Naprawdę, jak stare…nie, nie będę pytał, to pańskie zawodowe tajemnice…po prostu czary…
- Po prostu czary – zgodziłem się i postukałem w dębową belkę. – Te belki zastąpią wszystkie zjedzone przez korniki – powiedziałem. – Deskami uzupełni się podłogi. Ale najpierw…
Przed moimi oczyma przesunął się obraz domu, białe, świecące wśród zieleni drzew ściany, brązowe okiennice, ganek opleciony dzikim winem.
- Opowiem wam jak widzę ten dom – rzekłem i usiedliśmy na rozgrzanych słońcem schodach.
Popłynęła opowieść o świetle naftowych lamp, o ciężkich, drewnianych krzesłach, ławach i stołach, glinianych misach pełnych jadła i wieczorach, gdy wszyscy gromadzili się przy kominku.
Wyczarowałem wzdychanie śpiących psów, trzask sosnowych polan, zapach nafty i świeżego chleba.
- I ja tam byłem, miód i wino piłem – zakończyłem swą opowieść.
Ciepła, drobna dłoń chwyciła mnie mocno za rękę.
- Naprawdę, pan musiał tam być! – Szarozielone oczy rozbłysły jak dwie gwiazdy.
- I tak w naszym mieście pojawił się czarodziej. – Rzekł burmistrza rozkładając na trawie serwetkę i rozpakowując niewielki pakuneczek.
- Raczej duch opiekuńczy – uśmiechnął się mężczyzna w mundurze, a pies zamachał ogonem.
- A moim zdaniem to strzygoń – zaszeptało w trawie. – Ale kto by tam słuchał Miauliny…

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!