Zanim opowiem tą historie od razu zacznę od tego, że wszystko dobrze się skończyło a Lusia właśnie myje swoje śliczne łapeczki na moich kolanach

napisałam taki wstęp bo gdybym od razu opisała tą historie Dorcia zanim doszłaby do szczęśliwego finału, dostałaby zawału
ALE CO JA PRZEŻYŁAM TO MOJE....
Zacznę od początku. Jak co weekend miałam szkołę, wyszłam z domu w sobotę o 7.30 rano. Dałam wszystkim buziaczki i w drogę. Około godziny 18 mój TŻ napisał mi, że właśnie wrócił do domu i nie może zlokalizować Lusi. Specjalnie się tym nie przejęłam bo napisał też, że Pyśka z forsowała znowu wejście pod wannę a jak tylko jej się to uda to obie tam wskakują. wróciłam do domu ok 21, Lusi nadal nie ma... Dalej byłam dziwnie spokojna tak jakbym wiedziała/czuła, że jest w domu. Wykąpałam się i poszłam spać, zostawiłam tylko miskę z mokrym jedzeniem przy wannie żeby wiedzieć czy zje. Rano jedzenia nie było, co dawało jak dla mnie niezbite dowody, że Lusia jest, bo Pysia mokrego nie rusza. Zdziwił mnie tylko brak kupy... raz zrobiła pod wanną o zgrozo, więc uznałam, że tak było i tym razem. Niczym nie zmartwiona pojechałam do szkoły. Poprosiłam oczywiście męża żeby zlokalizował Luskę. około godziny 14 napisał mi, że jest pod wanna bo słychać ją. Wtedy też ustaliliśmy, że jednak trzeba na stałe to wejście zamknąć, zwlekaliśmy z tym bo Pysia kocha to miejsce i nie chcieliśmy żeby miała takie poczucie, że przyszedł nowy kot a jej coś zostało odebrane ale w tej sytuacji uznałam, że nie ma wyjścia.
O godzinie 17 TŻ napisał tak... Rozwaliłem wannę, Lusi tam nie ma, szukałem wszędzie w domu jej nie ma na 100%, musiała wyjść...
Jak to przeczytałam od razu wybiegłam z sali, zadzwoniłam do niego już w pełnej histerii, że jak to jej nie ma

Wtedy mi powiedział, że wynosił suszarkę na balkon i mogła mu uciec (okna były uchylone ale tam nie ma opcji są takie zaczepy, że jak otwieram okno to w najszerszym miejscu nie mogę zmieścić dłoni)
Od razu ruszyłam w stronę domu, nie myśląc o szkole zajęciach itd. Kiedy wpadłam do domu tylko się przebrałam i ruszyłam pod blok w celu odszukania mojej Lusi, na TŻ nawet nie spojrzałam bo miałam ochotę go zabić
Latałam jak poparzona w koło bloku ale to nic nie dawało, chciałam sprawdzić wszystkie tarasy na parterach ale nie znałam tam nikogo bo mieszkamy tu od października więc pobiegłam do sąsiadki z mojej klatki żeby ją zapytać czy nie zna tych ludzi.
Na szczęście okazało się, że zna tu wszystkich i zaraz obdzwoniła tych ludzi żeby mnie wpuścili na te tarasy, poszłyśmy razem ja i sąsiadka. Szukałyśmy jej wszędzie koło naszego bloku. Po tym jak jej powiedziałam, że Lusia się nie pcha do okien i do drzwi sąsiadka też kociara powiedziała, że idziemy do mojego domu, bo skoro kot się nie pcha na zewnątrz to tak nagle nie uciekł. Moje dziecko już spało więc miałyśmy ograniczone pole poszukiwań, zresztą ja bym się śpiącym dzieckiem nie przejmowała ale skoro cały dom przeszukał mój mąż i szwagier to uznałam, że nie ma sensu budzić dziecka.... moje mieszkanie to 50 m a nie jakaś forteca. Monia zaczęła wypytywać mojego TŻ czy zaglądał do każdej szuflady itd, taki ogólny wywiad... ja już tak wyłam, że nawet słowa nie mogłam powiedzieć. Wyszedł TŻ sąsiadki więc dalej poszłyśmy szukać. kolejne 2 godziny nie dały żadnego rezultatu...
Byłam tak załamana, że nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić, płakałam a wręcz wyłam z rozpaczy... wiedziałam, że dzisiaj juz nic nie zrobię było późno, ciemno... nastawiłam budzik na 4 raną podniosłam roletę balkonową do góry i całą noc wgapiałam się jak cielę w malowane wrota z nadzieją, że ją zobaczę. Płakałam, cały czas powtarzając "Lusiu powiedz mi gdzie mam Ciebie szukać, błagam Cie moja malutka daj mi jakiś znak". Czułam jak moje serce rozrywa się na kawałki. W końcu musiałam zasnąć, gdy o 4 rano zadzwonił budzik zerwałam się założyłam dresy na d i ruszyłam na poszukiwania, po 2 godzinach bez owocnych poszukiwań wróciłam do domu. Właśnie obudziło sie moje dziecko, weszłam do niego do pokoju i poczułam straszny zaduch, otworzyłam okno i wtedy usłyszałam pisk, pisk Lusi. Znam jej pisk to była ona. Pomyślałam, że jest na zewnątrz, że wróciła. Podniosłam roletę ale jej nie było. za to miałk był coraz silniejszy i wtedy usłyszałam, że dochodzi z szuflady w komodzie u mojego dziecka

Otworzyłam tą szufladę a Lusia w najlepsze się przeciągała, jak każdy kocur po dobrym śnie i patrzyła na mnie tak jakby chciała mi powiedzieć "o cholera kolejna kryjówka spalona".
Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić co poczułam widząc ją w tej szufladzie, myślałam, że oszaleje ze szczęścia....
Jeśli chodzi o mojego TŻ który przeszukał całe mieszkanie to powiem tylko tyle... JEŚLI MĘŻCZYŹNI SĄ NAPRAWDĘ Z MARSA TO NIECH TAM WRACAJĄ
