Wstrząśnięta lekko jestem, lecz nie zmieszana, ale zmartwiona jednocześnie, toteż napiszę.
Od dwóch - trzech lat widywałam na podwórku panią, która chodziła z kotką na smyczy. Koteczka rudo-biała, puchata, coś w typie norwega.
Pani wychodziła z nią bardzo rzadko, przez ten czas widziałam ją kilka razy.
Raz rozmawiałyśmy dłużej (o kotach), bo wyszłam akurat pod blok rzucić żarło podwórkowcom.
Mówiła o koteczce, że jest domowa, nie wychodzi i tylko czasem w szeleczkach z nią spaceruje, ale nie często, bo ta boi się wszystkiego.
Dzisiaj wracam z młodym od dziadków, wchodzimy w bramę, a tam w podwórku siedzi pod samochodem właśnie ta kotka.
Przerażona, nerwowo kręci główką, niby chce się ruszyć, ale nie wie gdzie i jak.
Przystanęła, zakiciałam, uciekła przede mną.
Za chwilę wyskoczyła z krzaków moja podwórkowa Buba i pogoniła ją.
Puchata uciekła gdzie pieprz rośnie...
Wyszłam przed chwilą na papierocha, wzięłam ze sobą cudnie śmierdzącą bozitę - w nadziei, że będzie gdzieś siedzieć pod samochodami, albo w krzakach, ale nigdzie jej nie widać.

Kto u mnie był, ten wie przy jakim ruchliwym skrzyżowaniu mieszkam.
Marny widzę los tej koteczki...
