» Pon mar 03, 2008 12:54
A pięć lat temu było tak:
Miciuś wyrósł na pięknego kocura, miał półtora roku i najwyraźniej brakowało mu towarzyszki życia. Wyłaził gdzieś, pętał się po okolicy, zadawał z nieodpowiednimi panienkami, wył po nocach na dachu komórki, jednym słowem kot nieszczęśliwy. (Analogicznie obok wył Hary, kot sąsiadów). Więc pomyśleliśmy, że podarujemy mu małą koteczkę. Taką tyci-tyci. Koniecznie też tygryskę, i że się zaprzyjaźnią, i że będą się razem bawić, jeść z jednej miski i przytulone zasypiać, a w większej jeszcze naiwności, że Miciek w końcu przestanie się włóczyć. O naiwności nasza właśnie! Ale po kolei.
Przeczesujemy ogłoszenia w lokalnej prasie. Koteczek ani na lekarstwo. Takich malutkich. W Schronisku też posucha. Tracimy nadzieję, ale w końcu jest! A nawet dwie siostry, ostatnie do wydania dzieci domowej mamy. Natychmiast umawiamy się na odwiedziny, żeby kicię obejrzeć. Wielopiętrowy blok, winda, piąte piętro. Starsza pani otwiera nam drzwi i prezentuje maleństwo, jak się okazało już tylko jedno. Jesteśmy zauroczeni, koteczka ma może 6 tygodni, po mieszkaniu biega też kundelkowaty piesek, a naszym zachwytom przygląda się jej mama, piękna czarna lśniąca kotka z białym kołnierzykiem. Mała daje się brać na ręce, zawadiacko zaczepia łapką i wykonuje iście cyrkowe numery na krawędzi stołu. Do tego ma piękne wąsiska i takie antenki koło oczu. Jest śliczna i będzie nasza. To znaczy nasza i Mićka. Umawiamy się na odbiór koteczki w następnym tygodniu i oczywiście przez tych kilka dni już o niczym innym w domu się nie mówi. Staramy się jednak nie mówić przy Mićku, bo jak niespodzianka, to niespodzianka!
Dzielące nas od przyjęcia kici dni poświęcamy na uknucie intrygi. Chodzi o to, jak wprowadzić koteczkę do domu w sposób taki, aby się Miciuś nie obraził, bo przecież wcale nie musiał być od razu zachwycony. I ostatecznie postanowiliśmy, że odegrany zostanie spektakl pt.: coś dziwnego pojawiło się w ogrodzie. I to coś Miciuś znajdzie sam, a my się zdziwimy. Świetnie. W tym celu przygotowaliśmy specjalne pudełko kartonowe do zabrania kotki, zamknięte całkiem, ale z powycinanymi dziurkami, żeby mogła nie tylko spokojnie oddychać, ale też i może pokazać fragment siebie. Już w samochodzie w drodze do domu kiciusia usiłowała z tego pudełka się wydostać wszelkimi sposobami, które jak się okazało, nie zamykało się całkiem dobrze. Opanowaliśmy. Potem należało bardzo cicho wjechać na posesję, tak, żeby Miciek nie zauważył jak wysiadamy z auta z pudełkiem, bo cały plan weźmie w łeb i wyjdziemy na idiotów. Udało się.
Potem z pudełkiem przeczołgaliśmy się prawie na czworaka do ogrodu, postawiliśmy je pod jabłonką, i udając, że oglądamy kwiatki czekaliśmy na rozwój wypadków. Kiciusia w pudełku jakby zamarła. Miciek przeszedł po ogrodzie obojętnie, ale coś go w pewnym momencie tknęło. Zobaczył karton. Obszedł ostrożnie dookoła i usiadł w bezpiecznej odległości. W kartonie coś szurało..... Minę miał dosyć zdziwioną, podszedł bliżej, my oczywiście też, wydając z siebie różne odgłosy zaskoczenia. Potem pochodził dookoła, zastanowił się, odszedł, obwąchał, wrócił, i wtedy.....koteczka przez wycięty otwór wystawiła łapkę! Jak się nasz kocur przeraził! Śmiertelnie! Po prostu uciekł na bezpieczną odległość, a nam nie zostało nic innego jak zabrać to nieszczęście w kartonie do domu i otworzyć. Miciek za nami. Wyjmujemy kicię, całą najeżoną i przerażoną, prychającą, po prostu nieszczęście! Miciuś spokojnie obejrzał małą i....wyszedł. Chyba psychicznie nie wytrzymał i musiał wszystko przemyśleć w ogrodzie. Albo opowiedzieć Haremu.
P.s. Hary jest przez jedno "r", pytałam sąsiadów.
