Nieśpieszno mi do dzisiejszego wpisu, bo będzie smutny... Sowa nieoczekiwanie umarła w nocy z piątku na sobotę... Michał był zdruzgotany, bo nic, dosłownie nic nie zapowiadało, że może się tak stać. Ptak pozwalał się karmić. Widać było, że nabiera sił i coraz lepiej się czuje. Skrzydło początkowo prawie bezwładne, każdego dnia stawało się silniejsze. Mocno machała obydwoma skrzydłami i syczała, gdy ktoś zbliżał się do klatki. Z tego powodu ograniczaliśmy zaglądanie do niej. Ja przez ostatnie dni nie wchodziłam wcale do pomieszczenia, w którym przebywała, żeby jej nie stresować. Michał wchodził tam tylko wtedy, gdy trzeba było ją nakarmić. Miała w spokoju wracać do formy, a tymczasem w sobotę rano Michał znalazł ją martwą...
Ponieważ mój mąż w żaden racjonalny sposób nie mógł wytłumaczyć sobie jej śmierci, skorzystał z propozycji znajomych z Towarzystwa Badań i Ochrony Przyrody w Kielcach, by ich zaufany wet przeprowadził sekcję zwłok sowy. Pośmiertna ekspertyza, którą wczoraj otrzymaliśmy wskazała jedynie wychudzenie ptaka (sowa była drobniutka i od samego początku nie chciała jeść sama). Poza tym wet nie stwierdził żadnych urazów zewnętrznych i wewnętrznych - „brak wybroczyn na sercu, brak przekrwienia narządów wewnętrznych”. Krótki opis podsumował tak: „Diagnoza trudna do postawienia - stres + wycieńczenie?”
Tak więc tak naprawdę nadal nie wiemy co stało się przyczyną śmierci sowy. I tylko strasznie nam przykro, że mimo starań, nie dane nam było doczekać jej szczęśliwego lotu ku wolności...
