» Czw wrz 08, 2016 19:50
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Jakoś wyżyłam i dziś mam się dość dobrze. A to dzięki temu, że sama sobie pomogłam. Drastycznymi metodami, o których taktownie nie wspomnę, udało mi się ewakuować i oczyścić paskudny ropień z pod tej wstrętnej ósemki. Pobolało i niemal przestało. Nadal łykam Clindamycin, mimo że nie mam pewności, czy ten antybiotyk jest trafiony. Wszystko mnie cieszy. Świat nabrał barw uroczych i świetlistych. Zwłaszcza, że w końcu udało mi się przyzwoicie przespać całą noc snem ciągłym. Rano rześkie powietrze miało zapach wilgotnej ziemi, trawy i mgły. Delikatny wicherek szemrał w coraz ciemniejszych liściach drzew. Jesień idzie. Słońce przestaje razić w oczy. Na Ostródzkiej, z samochodu widziałam, jak kobieta szła na spacer z psem na smyczy. Ten pies był samym szczęściem. Tańczył wokół niej. Tyle było w nim radości, że nie tyle pies merdał ogonem, co ogon wachlował całą resztą psa. Czułam się podobnie, bo tyle radości mnie ominęło przez ten ząb, że w trybie pilnym muszę uzupełnić zaległości. Tak, zdrowie, to najcenniejszy kapitał, jakim dysponujemy. Doceniamy to dopiero wówczas, gdy zaczynamy je tracić, roztrwoniwszy to bogactwo złym zarządzaniem. Kiedyś miałam usuwaną inną ósemkę na Lindleya. Pan chirurg szczękowy o mało głowy mi nie urwał. Mocował się z moją paszczą ze czterdzieści minut, bo coś mu tam trzasło i się połamało. Ciął, dłubał, dłutował, szył i pruł. Trauma pozostała i potrzebowałam solidnej motywacji żeby podjąć decyzję o rwaniu kolejnej ósemki. Obecnie, zrządzeniem losu, ową motywację jak najbardziej mam. I dałam sobie spokój z zawracaniem głowy traumą. Jestem umówiona na dziewiętnastego na Kartezjusza u krzepkiego pana stomatologa.
"Ślachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz."
Pięćset lat minęło, odkąd pan Jan z Czarnolasu napisał ten wierszyk. Cywilizacja się rozwinęła i zmieniła cały świat, ale człowiek się nie zmienił. Przyszło mi do głowy, że może cierpienie jest też po to, abyśmy umieli lepiej zrozumieć innych i potrafili docenić własne szczęście.
I do pracki dzisiaj poszłam hożo, ale tu czekał na mnie kubeł zimnej wody, skutecznie gaszącej życiowy entuzjazm.
Otóż odwiedzam starsze, wiecznie kłócące się małżeństwo. Oboje mają cukrzycę insulinozależną i cały zestaw wszelakich schorzeń właściwych osobom "pięćset plus". Lat pięćset plus. Z początku mierziły mnie te ich wzajemne docinki, alem się przyzwyczaiła. Dla mnie są oboje zawsze mili. No i niedawno kobieta trafiła do szpitala, a gdy z niego wróciła, nie była już w stanie samodzielnie chodzić. Ich syn załatwił matce łóżko ortopedyczne, w którym pani leży plackiem, a jej mąż przychodzi do jej pokoju z pretensjami, że specjalnie nie chce wstać i go obsłużyć. Ale o kilku dni starszy pan zaczął intensywnie wieszać psy na owym synu, który się rodzicami opiekuje. Że zabrał wszystkie pieniądze i nie zostawił grosza na chleb, albowiem chce ich zagłodzić żeby przejąć mieszkanie. Z czasem skargi na syna zaczęły być jedyną rzeczą, o której pacjent w ogóle był w stanie rozmawiać. Sypały się lawinowo. Cóż, różne już widywałam sytuacje... Obserwowałam tegoż syna, gdy rano, przed pracą przychodził do rodziców, przynosił zakupy, robił i podawał im śniadanie. Obserwowałam czujnie, jak Wietnamczyk i nic niepokojącego nie zauważyłam. A dzisiaj, zamiast syna, przyszła córka, której nigdy wcześniej nie widziałam, więc wzięłam ja za nową opiekunkę. Powiedziała, że chce wyręczyć czasami brata, bo mu jest za ciężko. W tym czasie pan Jan, zgodnie z tradycją, zaczął snuć swoje żale na postawę syna. Że chce go wyrzucić z domu pod most i uczynić człowiekiem bezdomnym. Patrzyłam na tą córkę, która z coraz bardziej intensywną purpurą na twarzy, przygotowywała w kuchni posiłek. Gdy podeszłam do lodówki po insulinę, powiedziała:
- Pani mu nie wierzy. To jest zły człowiek. Całe życie męczył matkę i nas. A mój brat się jeszcze nim zajmuje. - wzrok miała poważny, twarz ściągniętą i łzy w oczach.
- Niech się pani tak nie martwi tym, co ojciec mówi i nie bierze tego do siebie. Na pewno, gdyby był zdrowy, to by tego nie robił. Ma cukrzycę, sklerozę, mózg mu źle działa. U starszych ludzi tak czasem bywa. - próbowałam załagodzić sytuację.
- Sklerozę? Pamięć, to on ma świetną! Wszystko pamięta ze szczegółami. On wie, co robi. To jest bardzo zły człowiek! Całe życie taki był! A teraz każe matce wstawać z łóżka. Boimy się, że w nocy ją ściągnie i ona się połamie. Bo nie ustoi. - kobieta była wzburzona.
Szok. Jestem pewna, że pan Jan to wszystko słyszał. Nadal po swojemu narzekał na syna. Nie mam zielonego pojęcia, co takiego zrobił swoim najbliższym, że usłyszał taki wyrok z ust własnego dziecka. Nie chcę tego wiedzieć. "To jest zły człowiek"... Takie podsumowanie wobec starca, to jak świadectwo zmarnowanego życia, które ma się już ku końcowi i nie da się w nim już nic naprawić. Co się stanie z panem Janem, gdy jego żona umrze? A na to się wkrótce zanosi. Czy temu synowi wystarczy miłosierdzia, żeby się zająć ojcem, który krzywdził? Czy córce starczy wielkoduszności żeby przebaczyć? Czy też pan Jan będzie zbierał to, co zasiał: złość, pustkę, samotność, bezradność i rozpacz? Tak, czy inaczej, oni wszyscy są poszkodowani. I mocno poranieni ciosami, które sobie wzajemnie zadali. Zresztą, niezależnie od tego, po której stronie leży prawda, pan Jan jest moim pacjentem i nie do mnie należy ocena jego moralności. Ja mam obowiązek zająć się nim najlepiej, jak potrafię ze strony medycznej. I tak też zamierzam czynić, nie wdając się w rodzinne rozgrywki.
Przypomniała mi się historia mojej przyjaciółki - Uli, którą rodzice katowali w dzieciństwie. Jej młodszy brat, którego ojciec kopał za karę w krocze, jest starszy ode mnie. Wychowuje z żoną dwoje adoptowanych dzieci, bo nie mogli mieć własnych.
Świat nie jest prosty. Nie rozumiem, skąd się bierze w ludziach aż takie zło, które popycha ich do działania wbrew instynktowi. Bo niszczenie własnego potomstwa kłóci się z ludzką naturą. Spokój i szczęście moich dzieci są dla mnie ważniejsze, niż moje własne szczęście. Nie potrafię sobie wyobrazić, abym była w stanie któreś z nich świadomie skrzywdzić. Nawet w największej furii. Dbam o moje koty, bardziej, niż o siebie. Wyłażę ze skóry żeby znaleźć kociętom jak najlepsze domy. Naprawdę się staram i nie lekceważę żadnego realnego zagrożenia. Z miejsca odrzucam oferty, które budzą we mnie najmniejsze wątpliwości. I mam nadzieję, że stojąc nad grobem nie usłyszę o sobie przekleństwa typu "to jest bardzo zły człowiek".
Ale, póki co, Aleksik zdobył skarb największy i lata z nim po całym domu. Cała reszta ich puszystych wysokości gania za nim, jak skadzona. Bo Aleksik trzyma w ząbkach mocno pogryzioną słomkę od napojów.
A dzisiaj przy obiedzie Pawełek zapytał mnie o jakiś szczegół z mojej własnej szkolnej kariery. Niewiele myśląc odpowiedziałam:
- Nie pamiętam. Bo jestem już dosyć stara. Tak stara, że jeździłam do szkoły na dinozaurze. Zgadnijcie na jakim?
- Pewnie rower raptor. - powiedział Pawełek, który bardziej realnie potrafi sobie wyobrazić przebieg osi czasu. Ale Zosia, która aż tak dobrze tego nie ogarnia, popatrzyła an mnie z prawdziwym uznaniem i zaczęła snuć przypuszczenia:
- To musiał być dinozaur roślinożerny. Może triceratops?
No i proszę: podpuściłam dziecko i mam, co zasiałam.