Tasmania to istny anioł w kociej skórze. Ma niewyobrażalne wręcz i niewyczerpane pokłady cierpliwości, co obserwuję teraz podwójnie: przy zaczepkach ze strony Tyciej i przy długotrwałych, częstych zabiegach leczniczych przy oczku.
Tycina jest naprawdę upierdliwym stworzonkiem i gdybym to ja była na miejscu Tasmanii, atakowana znienacka zza winkla, gryziona po ogonie podczas jedzenia, zaczepiana podczas chwil dumania w kuwecie i traktowana jak kucyk do przejażdżek, to już dawno odgryzłabym Małej głowę

Tymczasem Tasmania znosi wszystko ze stoickim spokojem, z godnością, niemalże nie reagując; czasem, kiedy już Tycia naprawdę daje się jej we znaki, otrzepie się po prostu z Małej i odejdzie, najczęściej wskakując na szafie, gdzie Małe Zło nie sięga (póki co

)
Zapalenie spojówek męczy Tasmanię już niemal dwa tygodnie. Kiedy dostaje zastrzyki wtula się tylko we mnie mocno, ale nie wyrywa się, nie ucieka. Zakraplamy jej dodatkowo oczka 4 razy na dobę - radzi sobie z tym jedna osoba, bo wystarczy sobie Tasię położyć na kolanach i przytrzymać jej główkę, a ona ufnie daje sobie wpuścić krople. Nie piszczy, nie wije się, nie skarży.
Brana na ręce nigdy, ale to nigdy nie ugryzie, nie podrapie - jeśli akurat nie jest w nastroju do przytulanek, to po prostu delikatnie wysunie się z objęć, bez syków i łapoczynów.
Wszystko wskazuje na to, że będzie cudownym, łagodnym futrzastym towarzyszem dla małego Pasibrzuszątka
