» Nie wrz 04, 2016 8:49
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Nabrałam podejrzeń, że coś jest nie tak z moją wrażliwością na cierpienie innych. Że nie umiem właściwie i empatycznie okazywać współczucia w sytuacji, gdy stykam się z czyimś cierpieniem. Że nie znajduję odpowiednich słów żeby kogoś skutecznie, z głębi serca wesprzeć i pocieszyć.
Kiedyś tak nie było. Na moich pierwszych praktykach na internie, w szpitalu na Goszczyńskiego, pierwszy raz zetknęłam się z takim strasznym, prawdziwym cierpieniem. Miałam może ze dwadzieścia lat i tamta kobieta po sześćdziesiątce, wydawała mi się osobą starszą. Miała nadwagę. Siwe włosy, skręcone trwałą ondulacją, zlepione potem, rozrzucone na poduszce. I rozlany nowotwór wątroby. Do dziś pamiętam jej twarz, głos, jej ręce, ciało rozciągnięte na łożu boleści. Rozrost nowotworu zatkał jej przewody żółciowe. Chirurdzy otworzyli brzuch, ale mogli tylko założyć cztery, grube na palec dreny do odpływu żółci i zaszyć ranę. Nowotwór był już tak zaawansowany, że nie dało się już nic bardziej sensownego zrobić. Z tych drenów się lało, ale problem polegał również na tym, że lało się także wokół drenów. Żółć wytrawiała powłoki brzuszne, uszkadzała skórę. Opatrunki ciekły wkrótce po zmianie. Zapach był okropny. Pierwszy raz w życiu podawałam wtedy morfinę. Dużo morfiny, tyle, że jej ilość ograniczała świadomość. Ale czasem kobieta bywała przytomna i jęczała. Całe jej jestestwo było owinięte wokół bólu. Trudno mi było na to patrzeć. Miałyśmy na tych praktykach instruktorkę, franciszkankę - siostrę Teresę. Każdego chorego dotykała tak, jakby to był sam Pan Jezus we własnej osobie. Do dziś się z nią przyjaźnię, choć rzadko się widujemy. Zapytałam wtedy tą zakonnicę, dlaczego Pan Bóg pozwala na takie cierpienie. I ona mi powiedziała, że Bóg wie, czego człowiek potrzebuje dla swojego dobra. Że może ta kobieta potrzebuje cierpieć tu, żeby uniknąć czegoś gorszego, kiedy już uda jej się umrzeć. No, tak: piekło jest tym, czego zawsze bałam się najbardziej. To straszne miejsce wiecznego wygnania, potępienia, samotności, nieopisanego bólu i wiecznej grozy, która nigdy się nie skończy. W dodatku ma się tam zapewnione stałe towarzystwo złych duchów, odwiecznych nieprzyjaciół rodzaju ludzkiego, których osobiście lękam się tak, że nawet nie wymawiam ich imienia. Piekło jest najgorszym, co może człowieka spotkać. Albo co człowiek sam może dla siebie wybrać. Jeśli się patrzy przez tą perspektywę, to taka pokuta, przez cierpienie, staje się... opłacalna. Bo, na chłopski rozum, lepiej się pomęczyć tu, niż całą wieczność płonąć tam. Starałam się ulżyć, choć trochę tamtej kobiecie, ale jej udręczenie mnie paraliżowało. Potem na studiach przyszły zajęcia prosektoryjne w ramach ćwiczeń anatomicznych, sekcje zwłok, sądówka... Cały pierwszy rok miałam w tapczanie autentyczne ludzkie kości, oczywiście odpowiednio wypreparowane. Okropnie się z tym czułam, ale w człowieku jest tyle nerwów, naczyń i wszelkich przyczepów, że znacznie łatwiej zapamiętać ich nazwy i przebieg, jak się samemu obejrzy i obmaca. Ale to było dla mnie, jak profanacja zwłok. Trzeba było zadać gwałt własnej psychice i przestać się ciągle zastanawiać, kim był człowiek, którego czaszkę trzymam w rękach, jakie miał oczy, co go cieszyło, jak żył. Żadne łzy tu nie pomogły, bo trzeba było się uczyć i koniec. Jak ktoś nie dawał rady, to wylatywał. Krótka piłka. Takie przeżycia dla wszystkich studentów uczelni medycznych są traumą, ale nikt się do tego nie przyzna. A już na przykład zemdleć z wrażenia, to był nieopisany wstyd. Mi się na szczęście nie zdarzyło, ale mojej koleżance tak. Na widok dłoni młodej kobiety, wyjętej z maszynki do mielenia mięsa. Zasłabnąć jednak absolutnie nie wypadało. Po studiach przyszła praca. Jak mi umarł pierwszy pacjent, to po powrocie do domu, zamknęłam się w łazience, wlazłam do wanny i płakałam ze dwie godziny. Ale z czasem śmierć stała się dla mnie powszechna i zwyczajna w swojej wyjątkowości. Bo każdy tak, jak się rodzi inaczej, tak i inaczej umiera. Czasem była przegraną walką, czasem towarzyszeniem. Żeby człowiek nie umarł samotnie, żeby go dotykać, albo trzymać za rękę. Okazało się, że nie można stać nad każdym cierpiącym i płakać i załamywać rąk, bo wtedy nikomu się nie pomoże. Trzeba myśleć racjonalnie, odsunąć własne emocje na bok, wyłączyć je i robić to, co trzeba. Jakbym przeżywała cierpienie każdego pacjenta, to w niedługim czasie przyszłoby mi zwariować. Człowiek stykający się ciągle z cierpieniem innych, nabiera nastawienia zadaniowego, myśli, o przyczynie dolegliwości i stara się ją usunąć. A jeśli to nie jest możliwe - a często tak bywa - to trzeba próbować ograniczyć uciążliwość objawów. Trzeba skupić się na tym, co można uczynić, żeby pacjent odzyskał możliwie najlepsze zdrowie i samopoczucie. W medycynie często musi być gorzej, żeby było lepiej. Podawanie iniekcji nie jest przyjemne, bo jak się żywego człowieka kłuje metalową igłą, to go musi boleć, ale skutki działania leku często oznaczają poprawę i ograniczenie lub ustąpienie dolegliwości. Zmiana opatrunku na dużych ranach powoduje ból, nasila go czasowo, ale jeśli się porządnie nie wyczyści rany, nie wymyje, nie pogrzebie w niej, nie powycina skalpelem martwicy, to będzie się babrać, ropieć, śmierdzieć i gnić. Po czym wda się stan zapalny i wtedy dopiero taka rana da człowiekowi popalić. Zamiast na ludzki ból, bo ja przecież zdaję sobie sprawę, że to co robię ma prawo pacjenta boleć, kieruję uwagę na własną precyzję żeby jak najdokładniej wykonać opatrunek. Jak wiem, że może mocno boleć, to umawiam się z chorym na godzinę i każę wcześniej łyknąć proszki przeciwbólowe. Wymiana cewnika też sprawia ból, ale jak go na czas nie wymienię, to pójdzie infekcja do pęcherza, a potem - drogą wstępującą - do nerek. I może być źle. A człowiek, który nie sika, nie pożyje długo, więc cewnik bywa koniecznością. Miałam ostatnio pacjenta po wypadku motocyklowym. Dzieciak po dwudziestce, z piękną twarzą, bardzo sympatyczny i grzeczny. Jechał sobie motorkiem i w jego pojazd uderzył samochód. Prosto w prawą stopę. W obrazie RTG dramat: mnóstwo złamań, złamana kość piętowa, kość piszczelowa w kawałkach, w śródstopiu gruzowisko. Nie wiem, jakim cudem ortopedom udało się co nieco poskręcać na śrubki i blaszki i chłopiec nie stracił stopy. Z pewnością nie uda mu się odzyskać pełnej ruchomości w stawach skokowym i śródstopia, co zaburzy statykę chodu i chłopiec będzie utykał. Ale przecież najważniejsze, że przeżył. Mnóstwo osób niepełnosprawnych żyje pełnią życia. Powoli się goi, ale każdy dotyk sprawia mu okropny ból. Jednak opatrunki robić trzeba, bo jak rany zaczną gnić, to noga pójdzie do amputacji. Żal mi go, bardzo współczuję jego matce, która się nim opiekuje, ale pamiętam, że to nie mój dramat, nie moja tragedia i nie mój ból. Moimi pacjentami najczęściej są osoby starsze, bo one z racji wieku i biologicznego zużycia organizmu, najczęściej zapadają na przeróżne choróbska. Każdy chce długo żyć, ale nikt nie che być stary, bo starość często przynosi upośledzenie sprawności i cierpienie. Liczne zwyrodnienia w stawach powodują ból. Czasem da się założyć endoprotezę, ale tylko na nieliczne stawy. Kręgosłupa się nie wymieni, a operacja czasem pomoże, a czasem nie. A ból jest normalną, naturalną konsekwencją występowania owych zwyrodnień. Można go ograniczyć farmakoterapią i rehabilitacją, ale się go nie usunie. Bywa bardzo uciążliwy i trudny do wytrzymania i zamienia ostanie lata życia w przetrwanie. I jest to zjawisko powszechne i... normalne. Nie jest łatwo nauczyć się żyć z bólem, wręcz przeciwnie - to niezwykle trudne. Ale cierpienia nie uniknie żadna istota żyjąca. Jest wpisane w byt. Starsi pacjenci pytają mnie czasem, kiedy im się poprawi. Kiedy wyzdrowieją? A jak wiem, że leki przyniosą chwilową ulgę, ale tak naprawdę na starość nie ma skutecznego lekarstwa. Można zwiększyć komfort życia. Nie poprawi się, pełne zdrowie, ani młodość z powrotem już nigdy nie wróci. Nie wymieni się wszystkich zużytych naczyń i narządów, tak jak się wymienia części w samochodzie. I co ja mogę powiedzieć tym ludziom? Że muszą się pogodzić z obecnością własnych dolegliwości? Że trzeba się cieszyć, że akurat te leki działają i jest trochę lżej? W dzisiejszych czasach, gdy ludzie szarpią się o utrzymanie wiecznej młodości, starość stała się czymś niepożądanym, czymś, czego za wszelką cenę należy uniknąć. A to jest postawa kopania się z koniem. Jak świat, światem ludzie starsi cierpieli na specyficzne dla swego wieku dolegliwości, a gdy im się siły wyczerpały, odchodzili pogodzeni ze śmiercią. Dzisiaj traktuje się śmierć nie jak zjawisko naturalne, tylko jako porażkę medycyny. Porażkę zazwyczaj ponosi się w walce. W walce o co? O nieśmiertelność? To nierealne. Zarówno śmierć, jak i poprzedzająca ją starość, to zjawiska naturalne, normalne. Trudno mi współczuć pacjentowi, z powodu tego, że ma dziewięćdziesiąt lat. Każdy ma tyle ile ma i już. Owszem, szkoda, mi starszego człowieka, który cierpi. Ale może szkoda mi go za mało, żeby go wystarczająco żałować. I potrafić to współczucie należycie wyrazić. I zastanawiam się nad sobą, czy ten mój dystans wobec cierpienia i nastawienie na zadania, to już wypalenie zawodowe? Czy to już emocjonalne kalectwo, czy jeszcze nie?