Jakoś nikt u nas nie pisze, ale i ja mało piszę, to pewnie dlatego. Martwię się psem o imieniu Amber. Spotkałam go już trzy razy, około godziny 23. Przedwczoraj z zarośli koło pustostanu niedaleko mojego domu wyszła para z psem. Pies biegał sam, facet wrzeszczał do kobiety, pies wbiegł na jezdnię, ale kobieta go jakoś złapała i poszła. Wczoraj sam pies (zawsze ma na sobie wlokącą się niedługą smycz) biegał i szczekał, pobiegł do pustostanu i ucichło. Dziś biegał po Kromera (wrocławianki wiedzą, gdzie), od strony pętli tramwajowej, przebiegł na drugą stronę wołany „Amber!”, prawie wpadł pod samochód, który z piskiem zahamował (to jest droga na Warszawę, bardzo ruchliwa właściwie o każdej porze), więc pobiegłam za gościem. I zapytałam, czy to jego pies i czy się nie boi, że wpadnie pod samochód. Koleś krzyczał do mnie per „k...”, był pijany, więc poszłam szybko dalej. Co miałam zrobić: ciemno, ludzi jakby nie ma, nie będę się z nim bić, a policja (którą zagroziłam) nie przyjedzie od razu). No i tyle
