Dziewczyny, ja wiem, że to głównie moje chore kompleksy, nie prawdziwa nadwaga. Niemniej jednak kompleksy te powodują, że czuję się fatalnie we własnej skórze, słowo Wam daję, że jak skończony spaślak

Odkąd poszłam do szkoły, zawsze byłam za gruba. Była to zasługa głównie mojej kochanej Babci, która z wielkiej miłości i troski całkiem niechcący mnie zatuczyła

Inne dzieci się ze mnie śmiały (szczególnie na wf-ie, ale nie tylko), podczas każdej wizyty w przychodni lekarka mówiła mojej matce, że przydałoby się mnie odchudzić... Wstydziłam się, ale myślałam, że tak już musi być. W czasach liceum też jeszcze byłam gruba, ale wtedy w sumie niewiele mi to przeszkadzało, ponieważ jako zdeklarowane dziecię-kwiat

i tak chadzałam w luźnych, długich kieckach, workowatych swetrach i koszulach po ojcu. No a poza tym - miałam Kogoś, kto akceptował mnie taką jaka byłam i w dodatku do szaleństwa kochał. Kiedy zostałam sama, wpadłam w dwuletni wielki dół. Nie uczyłam się, nie pracowałam - głównie spałam i żarłam. W efekcie: koszmarnie utyłam
(przy moim nędznym wzroście doszłam do 75 kg
). Potem, kiedy psychicznie udało mi się już odrobinę ogarnąć, popatrzyłam na siebie w lustrze i przeżyłam szok

Przeszłam na 'dyktę', warzywka, owoce i chudy nabiał. Przez kilka miesięcy schudłam prawie 20 kg i doszłam do wagi 55-56 kg, co uczyniło mnie znacznie szczuplejszą niż kiedykolwiek przedtem w 'dorosłym' (tzn. licealnym) życiu. No i właśnie od tego czasu zaczęła się moja obsesja... Ważenie się po kilka razy dziennie, liczenie kalorii, katowanie się od nowa dietami, kiedy tylko przytyłam 2 czy 3 kilogramy... Co było dalej, przemilczę. W każdym razie,
po skutecznym zaleczeniu prawie trzyletniego koszmaru, to od czasu tamtego spektalkularnego schudnięcia mam obsesję na punkcie swojej wagi, nienawidzę siebie za wszystkie te kilogramy, które wróciły
(obecnie 3-4, nie więcej - szczuplejsza być wcale nie pragnę) i czuję się jak prosiak. Naprawdę.
To nie ma być kokieteria, tylko naprawdę wydaję się sobie o dużo za gruba (kiedy patrzę na siebie w lustrze w samej bieliźnie albo i bez, mam wściekłą ochotę zrobić sobie krzywdę
bo od wielu lat to ja i tylko ja jestem winna faktu, że tak wyglądam - no bo jak niby miałabym wyglądać, skoro od rana do nocy wpieprzam słodycze
...?) Także to też kolejny 'supeł' mojej pokręconej psychiki

, nawet jeśli w rzeczywistości wcale nie jestem taka gruba.
Wiecie, co robiłam przez cały wieczór...?
Przekopywałam szafy i 'z grubsza' odkładałam do oddania wszystkie ciuchy, z którymi nadeszła najwyższa pora się rozstać. Te kupowane dla mnie przez moją matkę - właściwie ZAWSZE przynajmniej o rozmiar-dwa za duże, b. często również totalnie nie w moim stylu (np. sportowe bluzy albo rzeczy w kratkę czy w paski, podczas kiedy od zawsze nie cierpię wszelkiej geometrii

), albo przeze mnie samą, w przypływie zastraszająco dobrego samopoczucia
(bluzeczki opinające się na figurze, topy na cienkich ramiączkach, rzeczy w rozmiarze "małe 36" - pewnie z nadzieją, że skoro w normalne 36 na ogół się mieszczę, to w zaniżone może KIEDYŚ też się zmieszczę
) albo 'w ciemno'
(na szczęście za nieduże pieniądze) na Allegro lub w szmateksach bez mierzenia... Po wstępnej przebiórce uzbierało się tego już trzy wielkie reklamówki. Następna tura
wykopków zaowocuje zapewne porównywalną porcją - i dopiero w momencie, kiedy z obu szaf całkowicie wyeliminuję rzeczy bezużyteczne, zacznę całą resztę układać, rozwieszać na wieszakach itp. Roboty minimum na jakieś trzy-cztery podejścia

, ale dobrze, że chociaż już zaczęłam.
Maciej i Lichuś mruczą.
Bierze mnie jakieś przeziębienie i zaczyna boleć gardło
