Już wracam do równowagi. Choć musi minąć jeszcze kilka dni zanim przestanę łapać się na myśli, że już czas na kroplówkę, na lekarstwo, na karmienie, na spacer, na przytulanie...
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego jaki Frycek był niesamowicie zaborczy w miłości do nas. Towarzyszył nam wszędzie i przeganiał inne koty, bo cały czas musiał mieć poczucie, że jest absolutnie najważniejszy. Ładował mi się na kolana, gdy tylko gdzieś przysiadłam. Łaził za mną bez przerwy. Uwalał się u nóg, gdy przystanęłam w ogrodzie czy kuchni. Ciągle było mu mało głaskania, tarmoszenia i noszenia na rękach. Mnie to zupełnie nie przeszkadzało, bo kochałam to jego psie przywiązanie. Sama szukałam jego obecności - odruchowo muskałam jego futerko, gdy spał zwinięty na fotelu, całowałam łebek na do widzenia czy dobranoc, na co zawsze odpowiadał mruczeniem

. Kiedy go zabrakło z godziny na godzinę, nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zostałam z tymi kroplówkami, lekarstwami, stosem przeróżnych puszeczek z karmą, która mu jeszcze jako tako smakowała i... z takimi nagle pustymi rękami...
Zamówiłam na jego grób niewielki głaz, na którym znajdą się słowa pożegnania. Wybrałam dwa krzewy parkowych róż, które posadzę obok miejsca, gdzie śpi. Niech każdego czerwca przewieszają się tam obsypane kwiatami. Czuję potrzebę zamknięcia tego w taki właśnie sposób. Myślę, że wtedy spokojnie i ostatecznie pogodzę się z tą stratą...
Dziękuję za Wasze wpisy i za Waszą serdeczną obecność, kiedy było mi bardzo ciężko.