Co do mumii i mojego z nią dziwnego zdarzenia. Pamiętać należy, iż jestem nieodwołalnie zepsuta i skrzywiona niezmiennym racjonalizmem, zawodowym pragmatyzmem i ogólnym niedowiarstwem. Nie wierzę w duchy, nie wierzę w zjawiska paranormalne, a ponieważ nie wierzę to ich nie doświadczam. O!
Mumie, szkielety, cmentarze, krypty - to lubię, oczywiście na swój jedyny zboczony sposób
Ale raz, raz jedyny zdarzyła mi się rzecz dziwaczna, która jednak może mieć nieznane mi a proste wyjaśnienie, tego nie wykluczam.
Jedno z naszych mieszkań w Aleksandrii wynajmowaliśmy (jako misja archeologiczna) od bardzo słynnego psychiatry. Psychiatra ów, jako doskonale wykształcony, lubiany i popularny znaczy się "wzięty" a nawet rozchwytywany, praktykował od lat w Arabii Saudyjskiej i tam zarabiał ogromna kasę kładąc na kanapce różne wahabickie tuzy. Psychiatra taką miał skazę, że był zawołanym spirytystą i w ogóle zajmował się dziwnymi rzeczami. Ściany mieszkania obwieszone były najdziwniejszymi obrazami - a to mumifikacja, a to jakieś dziwaczne rytuały, a to jakieś nieprawdopodobne sceny, niektóre z dedykacjami od pacjentów, w rodzaju - dziękuję za poprowadzenie mnie na drugą stronę, w sensie, że razem podróżowali po zaświatach. I niech mi ktoś powie, że hasło - lekarzu lecz się sam, nie jest jak najbardziej na miejscu.
Wesoły psychiatra-spirytysta raz w roku przyjeżdżał do Egiptu i było to zawsze w okresie kiedy szef naszej misji miał urlop i mieszkanie było puste. Pan Wojtek do Polski, psychiatra do Aleksu i tak to się działo. Wyjeżdżając tego lata, oddał nam psychiatra klucze (a miał jeden jedyny komplet) i poniosło go do Arabii. Minęło kilka dni, pan Wojtek wylądował w Kairze, a my z kolegą poszlismy sprawdzić czy wierna sługa ładnie wszystko posprzątała, generalnie czy wszystko jest ok. No i było. Ale w mieszkaniu - doskonale nam znanym i dość ascetycznie urządzonym (poza bogactwem pacyków na ścianach), pojawił się nowy element. Przedziwna, dość sporych rozmiarów szkatułka na ławie w salonie. Szkatułka z wyglądu kosztowna, no nie taka jak z byle sklepu, nie, nie. Z bardzo wypasionego antykwariatu raczej. Patrzymy na siebie z Grześkiem zdumieni - co to? Nie mamy pojęcia. Jakieś toto dziwne było, postanowiliśmy wynieść na balkon i sprawdzić zawartość. Jakoś było nam dziwnie grzebać w cudzych rzeczach, ale oboje byliśmy przekonani, że tego tu nigdy nie było. Co do wojowników, odpoczynku oraz innych mitów, to zaznaczam, że Grzesio na wstępie powiedział - ale ty sprawdzisz, dobrze? Bo jak mówię, a nie potrafię pewnie tego przekazać, szkatułka budziła w nas jakiś opór, jakąś niechęć, no cos dziwnego. Uchyliłam wieko, i włożyłam rękę na ślepo, czuję kształt. Kształt skojarzył mi się pistoletem pojedynkowym

To mówię do kumpla, słuchaj, chyba to jest pistolet. Grzesiek na to, ooo to wyjmij. Wyjęłam i....
Ucięta w nadgarstku, zmumifikowana dłoń, z zachowanymi pięknie palcami, z obrzydliwie długimi paznokciami (w tym akurat przypadku wyglądało to jakoś obscenicznie), pod paznokciami zaś czarna warstewka czegoś, bleee. No jak nie robią na mnie wrażenia takie szczątki, tak tym razem poczułam się nieswojo. Omal mi to łapsko nie wypadło za balkon. Okropne, to było jakieś okropne uczucie nie do opisania, jakbym dotknęła czegoś obcego. Brrr, do tej pory tak to czuję gdy wspominam.
Kolega reagował podobnie, a przecież też był doświadczonym archeologicznym zboczkiem no i nie takie numery się wywijało na praktykach
Odstawilismy świństwo na miejsce. Stwoerdziliśmy, że pewnie psychiatra zapomniał zabrać jakąś swoją ulubiona rytualną zabaweczkę. A przede wszystkim, źli ludzie, cieszyliśmy się na myśl co zrobi pan Wojtek jak to zobaczy. Bo on, w przeciwieństwie do nas (architekt wszak, nie archeolog) na wszystkie zjawiska tego typu był otwarty, wierzył w duchy i w ogóle można go było nawet postraszyć. No to przyjechał, dalismy mu klucze z fałszywym uśmiechem, że niby wszystko ok. I czekamy. Czekamy aż przybiegnie roztrzęsiony i z rozwianym włosem gdy pozna zawartość swojego nowego sprzętu. I nic. No kurde nic się nie dzieje. Eh, źle. Nuuuuda. Następnego dnia podpytujemy i nic. W końcu opowiedzieliśmy wszystko - nie, nie było żadnej szkatułki. I co dziwne - nikt jej nie mógł zabrać, nikt poza nami nie miał dostępu do mieszkania, przepytaliśmy na wszelki wypadek recepcjonistę budynku - czy ktoś po nas tam wchodził? Nie, tylko pan Wojtek następnego dnia. Przepytaliśmy służącą - widziała szkatułkę? Nie, ławę w salonie przecierała, nic na niej nie stało.
Zniknęła więc tak dziwnie, jak się pojawiła. Słowo.