Jedną taką deskę póki co zestroiłam. I co? Frajdolina omija ją, jak diabeł święconą wodę. Nawet ja, celem zachęcenia, wchodziłam po niej do łóżka. Patrzyła na mnie jak na idiotkę, więc deska sobie leży i czeka.
Dziś opór na bieżni był mniejszy, ale nie powiem, by gładko i w podskokach przemaszerowała 25 minut. Narzekała, kombinowała, parę razy trzeba było zmienić kierunek marszu. Kilka razy po prostu postanowiła na bieżni pojeździć od bandy do bandy. Ale myślę, że ze 21 minut to sobie pochodziła. Dobre i to.
Rano o zawał mnie mało nie przyprawiła - kotunia moja co absolutnie biegać i skakać nie powinna dostała regularnego zabawowego pierdolca. Podskoki bokiem (no takie na miarę możliwości), dzikie zrywy z obłędem w oczach, próby skoków na fotel (nieudane), gonitwy z gibającą się dupiną - i tak pół godziny. Co ją próbowałam dopaść, tym szybciej starała się zwiewać. Trochę jej to było potrzebne - po takiej zabawie poszła kupa gigant.
Muszę dziewczynie też obciąć racje żywieniowe. Waży znów niemal tyle, co w dniu przyjęcia do szpitala

.
Jutro kolejna akupunktura.