Dziękuję.

Zarówno dziećmi, jak i kotami zachwycam się każdego dnia i jestem za nie wdzięczna. Nic lepszego nie mogło mi się trafić.
Witaj Klaudiafj!
Patyczaki jedzą liście. Moje mają jeszcze miękki aparat gębowy, bo są bardzo młode, jeszcze przed pierwszym linieniem, więc dostają bazylię i liście malin, bo łatwo to pogryźć. To ciekawe zwierzęta. Lubię na nie zerkać.
Prawdę mówiąc nie byłam do końca świadoma, że jutro jest demonstracja przeciwko wpuszczaniu uchodźców do mojego kraju. Zazwyczaj jestem tak zabiegana, że wielka polityka przetacza się obok mnie, a ja tego nawet nie dostrzegam. To chyba nie jest patriotyczne zachowanie, a może ja po prostu służę ojczyźnie troszcząc się o moją rodzinę i zdrowie powierzonych mojej opiece pacjentów, czyli o przyszłość i o najsłabsze w narodzie ogniwa.
Ale o uchodźcach oczywiście słyszałam i dużo o nich myślę.
Przypomina mi się pewien zimowy wieczór, wiele lat temu, gdy byłam w wieku mojej córki. Pamiętam przemawiającego w telewizji generała Wojciecha Jaruzelskiego, który ogłaszał wprowadzenie w Polsce stanu wojennego. Pamiętam brzmienie jego głosu. Naprzeciw stolika, na którym stał telewizor, na wersalce, siedziała moja babcia. Gdy zamknę oczy mogę odtworzyć kwiatowy wzór na chustce, którą babcia nosiła na głowie. Siedziała, patrzyła w ten telewizor i bardzo płakała. Spod przyciśniętych do twarzy dłoni spływały jej łzy. "O mój Boże, znowu będzie wojna. Co my teraz zrobimy? A tu dzieci małe..." - powtarzała te zdania, jak mantrę. Byłam przerażona. Tego wieczoru wsiąkł mi w mózg strach przed wojną i już tam pozostał. Mieszka we mnie zwierzęcy strach przed głodem, śmiercią, zniszczeniem, okrucieństwem, bezdomnością. Wtedy zrozumiałam słyszane wcześniej opowieści babci. W swoim dziecięcym umyśle uświadomiłam sobie, że wojna to nie "Czterej pancerni i pies"... Weszłam szybko pod stół w nadziei, że jak ruscy żołnierze nas zaatakują, to będę bezpieczna, bo pod tym stołem mnie nie znajdą.
Ale żyjemy w pokoju. Moje dzieci chodzą do dobrej szkoły, mam dom i przyzwoitą pracę, dobrze mi się wiedzie. Oczywiście, są tacy, którym się wiedzie o niebo lepiej i tacy, którym gorzej. Jestem pośrodku i dobrze mi z tym. Mam szczęście. W mediach ciągle głośno o tysiącach uchodźców z Syrii i Erytrei. Wszyscy się zastanawiają, co z nimi zrobić i czy można udzielić im pomocy, tak, żeby samemu nie doznać jakiegokolwiek uszczerbku. Do tej pory wydawało mi się, że biedni ludzie są bardziej skłonni do tego, żeby podzielić się z innymi swoim niedostatkiem, niż bogaci swoimi zasobami. Bo im więcej człowiek ma, tym więcej potrzebuje. Teraz myślę, że to nie zależy od stanu posiadania, tylko od indywidualnej wrażliwości poszczególnych osób...
Czasem, jak stawiam na stole gorący obiad dla moich dzieci i patrzę, jak one jedzą myślę o tych kobietach, osłoniętych chustami, które wegetują w namiotach, z dala od swoich zburzonych domów i nie mogą podać normalnego posiłku własnym dzieciom, bo nie mają nic, a wszystko, z czego korzystają, pochodzi z jałmużny. Myślę także o ich mężczyznach, którzy nie mają szans na znalezienie pracy i zapewnienie godziwego bytu swojej rodzinie w kraju ogarniętym wojną. Albo o tych którzy muszą lub pragną strzelać do innych ludzi. Myślę także o tych śniadych dzieciach z czarnymi oczyma, które od czterech lat nie chodzą do szkoły, żyją w ciągłym strachu przed śmiercią, bo widziały tragiczny koniec swoich najbliższych oraz ruiny własnych domów, wsi i miast. Żadne dziecko nie powinno doświadczyć czegoś takiego.
Dzieli nas od tych ludzi ogromna przepaść kulturowa i cywilizacyjna. Ale przecież w czasie drugiej wojny światowej islamski Iran przyjął sto tysięcy polskich uchodźców, nie bacząc na przepaść kulturową i cywilizacyjną. Nawet obecnie poza granicami kraju żyje okołu dwóch milionów Polaków, przeważnie emigrantów ekonomicznych.
Nie wiadomo, co nas czeka w przyszłości. Czasem, jak patrzę na absurdy, które się dzieją w naszym kraju, na zacieranie się podstawowych pojęć i podważanie oczywistych prawd, to obawiam się, że wojna jest nieuchronna i my wszyscy rozpaczliwie do niej dążymy. Zamiast rozwiązać istotne i jątrzące poważne problemy, zajmujemy się głupotami. Cierpienie zawsze ustawia wszystko na właściwym miejscu... Mam tylko nadzieję, że dobry Bóg uchroni nas przed losem, który spotkał Syryjczyków i mieszkańców Erytrei.
Czasem słucham w samochodzie radia Warszawa. To katolicka rozgłośnia, podpięta pod diecezję warszawsko - praską. Często mają ciekawe audycje o wychowaniu dzieci i nie tryskają jadem na wymyślonych wrogów, tak jak radio z Torunia. Ale ze dwa dni temu usłyszałam w radio rozmowę, w której ktoś sugerował neutralizację islamistów. Jak pogodnie można mówić o zabijaniu ludzi... Aż włosy się jeżą na głowie.
Prawdę mówiąc dobrze znałam tylko jednego muzułmanina: lekarza Mohammada Omidiego. Pracowaliśmy razem na Oddziale Żywienia Pozajelitowego w szpitalu im. Orłowskiego, jeszcze za życia śp. profesora Pertkiewicza. To był uroczy, naprawdę dobry człowiek, cierpliwy lekarz, uprzejmy współpracownik, wierny mąż jednej żony i troskliwy ojciec trójki dzieci. Do tego pobożny muzułmanin, który nawet na dyżurze potrafił znaleźć czas, żeby się zamknąć w pokoju, rozłożyć specjalny dywanik i bić pokorne pokłony przed swoim Allahem. Pacjenci go bardzo lubili i cieszyli się, jeśli się okazywało, że to Omidi będzie ich operował. Bo on był bardzo delikatny i dbał o zabezpieczenie przeciwbólowe każdego chorego. Jestem przekonana, że wielu katolików błogosławi tego człowieka do tej pory. Czasem, jak był spokój i wszyscy pacjenci spali, Omidi snuł fascynujące opowieści o Iranie i pokazywał zdjęcia swojej rodziny. Znałam jego żonę: była pedodontą i leczyła zęby mojego Pawła. Tak, na Omidiego zawsze można było liczyć i świetnie się z nim pracowało. Za nic w świecie bym nie chciała, żeby ktokolwiek zneutralizował Omidiego. Przenigdy.
Uchodźcy... Zastanawiam się, czy nie jestem współwinna ich niedoli, bo przyglądam się im z daleka, ale nie robię nic, żeby im pomóc. Niczyje współczucie nie zastąpi bezpiecznego schronienia i pożywnych posiłków. Z czego byłabym skłonna zrezygnować i czym się podzielić z tymi, którzy nie mają nic? Coś by się znalazło, przecież nigdy nie byłam chciwa.
W sumie to nie dziwię się, że oni nie bardzo chcą u nas zostać...
Najgorsze, co może mnie spotkać, to to, że usłyszę kiedyś: " (...) byłem głodny, a nie dałaś mi jeść; byłem spragniony, a nie dałaś mi pić; byłem przybyszem, a nie przyjęłaś mnie; byłem nagi, a nie przyodziałaś mnie (...)."
Tak, to by było znacznie gorsze, niż wojna, bieda, strach, cierpienie i wszystkie plagi razem wzięte.
A na demonstrację z pewnością nie pójdę. Jutro jest sobota, czyli jadę z dziećmi do schroniska w Józefowie pomagać polskim psom.