Wprawdzie nie kocie, ale muszę to opisać, bo jak tego komuś nie opowiem, to pęknę..
Od czego by tu..
Dzisiaj miałam drugi dzień szkolenia z zamówień publicznych 'na mieście'.. w związku z tym po pierwsze - w pracy mnie nie było, a po drugie pojechałam sobie autobusem bo blisko i nie ma kłopotów z parkowaniem.. Szkolenie miało się skończyć wg rozpiski o 15:30.. ale zwykle w takich przypadkach kończy się wcześniej, bo większość zamiejscowych chce zdążyć na jak najwcześniejsze pociągi do domu..
Tym razem niestety trafił się prowadzący elokwentny gaduła ze skłonnością do piętrowych dygresji.. nawet może bym wytrzymała ale musiałam wrócić do domu jak najszybciej, bo dzisiaj mieli mi zakładać wodomierze.. w trzecim podejściu.. wcześniejsze jakoś nie wypaliły, bo panowie wynajdywali przeszkody różne.. mieli przyjść po 17.. więc teoretycznie od planowego zakończenia szkolenia miałam 1,5 godziny na powrót, wyprowadzenie psa i udostępnienie (po raz trzeci) kuchni i łazienki..
Czas zaczął mi się kurczyć przez gadułę, któremu w końcu o 15:40 przerwałam kolejny słowotok, poprosiłam o certyfikat i wyleciałam biegiem na przystanek tramwajowy.. reszta jeszcze została..
i jakby to była podróż jednym tramwajem, to po jakichś 15 minutach byłabym w domu.. ale niestety przebudowują Grójecką i tramwaje jeżdżą tylko do Placu Narutowicza.. potem komunikacja zastępcza, której rozkład papierowy ma się nijak do rzeczywistości.. przesiadłam się więc w 191 a potem złapałam to zastępcze Z-9.. na swoim przystanku wysiadłam ok 16:20.. po drodze do domu zastanawiałam się jak rozplanować te resztki czasu, które mi zostały do przyjścia ekipy.. i jeszcze przypomniało mi się, że mam z samochodu zabrać żwirek..
No to wstęp zrobiłam..
A dalej było tak - w trakcie zabierania żwirku, myślami byłam jednocześnie w domu i na spacerze z psem.. w związku z tym, żadnej z wykonywanych czynności - otwieranie samochodu, wywlekanie żwirku i zamykanie samochodu - nie poświęciłam ani grama uwagi i zemściło się to na mnie okropnie, bo zamykając bagażnik przywaliłam sobie z całej siły w głowę klapą bagażnika, a dokładniej jej zamkiem tak, że rozcięłam sobie głowę.. krew się polała na tyle porządnie, że zapaprało mi również włosy..
co powiedziałam, jak mnie zabolało - nie powiem, ale możecie się domyślić..
Taka trochę kontuzjowana poleciałam do domu mówiąc pod nosem to samo co wcześniej, zabrałam psa na krótki, konieczny spacer i wróciłam do domu o 16:45.. przed 15 minut opróżniłam szafkę pod zlewozmywakiem i pozdejmowałam w łazience wszystko z półki nad umywalką, lustro i zaczęłam czekać na ekipę od wodomierzy..
Ekipa przyszła 0 17:30 - 17:40.. przez ten czas nieco odetchnęłam i przemyłam ranę na głowie..
Panowie z ekipy po raz trzeci popatrzyli, pogadali trochę i powiedzieli, że przyjdą za tydzień.. bo teraz to nie będą robić, bo ja po raz trzeci nie zgadzam się na całkowitą demolkę niedawno wyremontowanej kuchni..
Bo im byłoby najłatwiej zdemontować szafkę, wykuć dziurę w ścianie przy okazji skuwając kilka płytek glazury i wtedy założą mi wodomierze w kuchni.. tylko, że szafka stanowi monolit z resztą mebli i jest na stale przytwierdzona do ściany..
przy czym taka sama rozmowa z
fahoffcami odbyła się wcześniej dwukrotnie..
Dzisiaj znowu okazało się, że mam jakieś wężyki o innej średnicy niż ich wodomierze.. właściwie to nawet można byłoby założyć na nie te wodomierze, gdyby nie różnica średnic.. podobno przez tydzień mają znaleźć jakieś przejściówki, które umożliwią założenie wodomierzy na wężykach a nie w ścianie pod glazurą.. ciekawe czemu nie wymyślili tego wcześniej..
w związku z tym za tydzień czeka mnie kolejne wywlekanie wszystkiego z szafki kuchennej i z półki nad umywalką..
a potem sąsiadki wygoniły mnie do lekarza z tym moim zakrwawionym łbem..
i to dopiero było..
ale o tym za chwilę..