Gorąco.
Koty wyniosły się z nagrzanego balkonu. Glusik nawiał pierwszy.

Opowieści z krypty - odsłona czwarta.
Zbliżająca się wiosna dała o sobie znać najpierw wątłą poranną smugą słońca w pokoju balkonowym*, potem zaś wolno, aczkolwiek systematycznie wzrastającą temperaturą, co po jakimś czasie dało efekt tzw. duchoty. W tym kontekście powstał problem "Kot a balkon". Z punktu odrzucając pomysł wypuszczenia kota samego, trzeba było się zastanowić jak zrobić, żeby nie zgubić kota, a jednocześnie nie pozbawić siebie dostępu na balkon. W pierwszym odruchu, co prawda, TŻ napomknął, że może jednak nic sobie nie zrobi, ale błyskawicznie się wycofał, kiedy tylko poczuł na sobie wzrok Bazyliszka.

Aby DOKŁADNIE mu wytłumaczyć, że jego tok myślenia (?) jest całkowicie błędny, przypomniałam mu święta Bożego Narodzenia, gdy nasza Kuleczka namiętnie przekształcała się w ozdobę choinkową i spędzała długie godziny wylegując się pomiędzy gałęziami (gdzieś na wysokości metra). "Czy w tej sytuacji, kiedy wiadomo, ze trafił nam się kot-zdeklarowany alpinista, pytam , w ogóle masz jeszcze jakiekolwiek złudzenia, że odpuści na balkonie?".
TŻ pomyślał, zasępił się i wymyślił! Szelki! Będziemy kota wypuszczać na balkon w szelkach. TŻ cały dumny i blady zakupił szelki, potem przez kilka dni trenował z Kuleczką ich zakładanie. Na początku kot po prostu się kładł i leżał, a TŻ przemawiał do niego, tłumaczył, stawiał po raz setny na nogi, a w końcu nawet trochę próbował ciągnąć. Po mniej więcej tygodniu osiągnął pierwszy sukces - Kulka dała się ubierać w szelki i ... STAŁA! Nauka chodzenia pochłonęła kolejne kilka dni. Ja w tym czasie świadomie nie wtrącałam się w "proces wychowawczy" uznając, że to jego sprawa, więc niech się męczy sam. W końcu nadszedł TEN dzień. TŻ wyprowadził Kulkę w szelkach na balkon i ... stał. Stał chwilę, dwie, trzy . Znudziło mu się, więc stwierdził, że co tam będzie się wychładzał - przywiązał kota do ucha wielkie donicy i chciał wyjść. Jak się tylko ruszył, Kulka od razu też chciała wejść do domu. Wrócił, odwiązał, weszli. Jak tylko weszli - Kulka zapragnęła jednak wrócić. I na nowo: na balkon, wiązanie, próba wycofania się na z góry upatrzone pozycje, guzik - kot chce do domu. Po chyba dziesięciu takich "przechadzkach" TŻ miał dość. "Te szelki się nie sprawdzają" (ale nowina

). "To może jednak osiatkujmy ten balkon, co?". "A w życiu! Nie będę mieszkał w więzieniu!". Ponieważ jednak zdecydowanie odmówiłam pilnowania kota w szelkach, stanęło na tym, że substytut siatki jednak trzeba będzie zainstalować. O siatkowaniu całości nie było mowy (bo co to za patrzenie "przez kraty" - TŻ zachowywał się tak, jakby co najmniej orędzie balkonowe miał wygłaszać) , więc stanęło na tym, że ... ja poczekam

, a on będzie myślał.
Wymyślił! Nakryjemy balkon siatką. Zaczepimy ją w (uwaga!) trzech miejscach i jak trzeba będzie, to się szybko odepnie i święto lasu. Jaaaasne, no ale dobrze, zobaczymy jak długo ta konstrukcja wytrzyma.

W ramach pomocy zgodziłam się poszukać siatki ("ale wiesz, żeby nie była jakaś druciana, tylko mięciutka i leciutka"). Jedyna "mięciutka i leciutka" była siatka do ... pakowania choinek. Kupiłam, a co tam. TŻ zainstalował, z dumą pokazał jak mu ładnie poszło, wypuścił Kulkę i z poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku udał się do zajęć w podgrupach. Po dziesięciu minutach z sercem w okolicach kolan i stanem przedzawałowym zdejmował Kulkę z barierki (była wprost wniebowzięta - taka atrakcja!). Zaczęło się uszczelnianie siatki. I tak uszczelniał, uszczelniał, Kulka wygryzała dziury, a on uszczelniał. I byłby tak uszczelniał (drutem

) do końca świata, gdyby nie Gluś, który w następnym sezonie już przy pierwszym wyjściu tak się uwiesił od dołu na siatce, że rozwalił ją całą. Uff. Skończyły się moje męki - TŻ skapitulował i sam osobiście (naturalnie złorzecząc i mędząc) zamontował PRAWDZIWĄ siatkę od samej góry do samego dołu.
Wracając do Kulki. W końcu wyzdrowiała, zmieniła zęby (za co dostawała od lokalnej Wróżki-Zębuszki prezenty - TŻ przynosił prezent za każdy zauważony zgubiony ząb), nawet trochę urosła i ... zaczęła mieć własne zdanie - upodobała sobie jako drugi drapak pień od fikusa Benjamina. Fikus - drzewo trujące i dawno bym je wywaliła, ale TŻ zaoponował, że to drzewo historyczne (pal sześć, że obłysiałe) i wywalić nie da. A Kuleczka co i rusz się przymierza.

Liści nie obgryza, ale pień drapać chce i już. Nie ma to tamto i żadne przekierowywanie je na osobisty drapak nie działa. Wywalić żal, a dać szkrabolić też nie można (a nuż się doszkrabie do soku, poliże i po kocie). Poszliśmy więc do Castoramy, kupiliśmy parę ładnych metrów sznura szubienicznego, obwiazaliśmy pieniek i w ten oto sposób dorobiliśmy się drugiego drapaka.

cdn.
* - od listopada do lutego nie mamy słońca w pokoju balkonowym.