» Śro lip 18, 2007 6:27
no to może...jeszcze morze...tak na upał - bo mój termometr od rawna pokazuje 27 stopni...
Ostatni kawałek łamigłówki
Z głową pełną szumu morza, na nieco chwiejnych łapach stanąłem na plaży. Dokoła walały się połamane muszelki, rozbite skrzynki , drobne, wypolerowane przez fale patyczki. Omijając mokre ptasie pióra przeszedłem parę kroków w stronę pomostu. Śmieci wyrzucone przez morze przyniosły ze sobą tyle ciekawych zapachów !
Niebawem jednak zauważyłem, że skarby wyrzucone przez morze zwabiły na brzeg nie tylko mnie – pomiędzy gałęziami, skrzynkami, piórami krążyło kilka osób dokładnie je przetrząsając.
A na pomoście – na samym jego krańcu – siedziała najprawdziwsza na świecie syrena. Syrena miała długie jasne włosy i dotykała stopami wznoszących się ku pomostowi fal.
Stąpając najciszej jak umiałem wszedłem na pomost i usiadłem obok.
- Ojej ! – zawołała. – Kotek ?
Zamruczałem cichutko. Syrena była tak zaskoczona, jak gdyby nigdy w życiu nie widziała prawdziwego kota.
Dotknęła mojego futra, podrapała mnie w policzek tak, że nastroszyła moje wspaniałe wąsy.
- Zbieram bursztyn – powiedziała i z kieszeni bluzki wyjęła nieduży kamyk. Podniosła go do góry i kamyk zalśnił żółtym blaskiem.
Zaraz, zaraz, przypomniałem sobie, przecież widziałem tam, między patykami taki sam...może nawet większy.
Trąciłem ją nosem i z uniesionym jak proporzec ogonem pobiegłem na plażę.
Kamyk leżał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go znalazłem. Zamiauczałem głośno a syrena wstała z pomostu i poszła w moją stronę.
A kiedy schyliła się nade mną i zobaczyła bursztyn jej niebieskie oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
- Najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek znalazłam ! – zawołała. – To znaczy ...ty go znalazłeś, prawda ?
Otarłem się o jej nogi.
- Gdybyś był moim kotem – powiedziała – dałabym ci na imię Jantar.
Jantar...ach tak, znałem tą nazwę – Dziadek nigdy nie używał słowa „bursztyn” opowiadając mi i Wnukowi o skarbach, jakie kryje w sobie morze.
Pobiegłem w stronę kutra, gdzie Dexter i Smarkacz pochłaniali śniadanie.
Skondensowane mleko , którego puszkę znalazł na plaży ojciec rybaka smakowało doskonale – zarówno nam jak i ludziom.
Kolejny dzień rozpoczął się od najprawdziwszej uczty ! Po posiłku podzieliłem się z Dexterem i Smarkaczem nowinami na temat mojego Dziadka.
- No cóż – Dexter przeciągnął się smacznie – teraz tylko trzeba znalezć szpital...
To wiedziałem i ja, natomiast żaden z nas – ani ja, ani Tetryk ani Smarkacz nie wiedzieliśmy, jak to zrobić.
- Najprościej – powiedział Smarkacz - byłoby odwiedzić twoje ciotki....gdyby nie śmierdziały tak okropnie tym białym...
- Albo pójść do domu doktora – dorzucił Dexter.
Jednak doktor, o czym wiedziałem dobrze, od dłuższego czasu nie pracował, dlatego miał czas przesiadywać godzinami grając w szachy z moim Dziadkiem, lub czytać Wergilego w oryginale...
- Chłopaki, do zobaczenia na kolacji – zawołał za nami rybak, gdy gęsiego pomaszerowaliśmy w stronę wydm.
Dexter oblizał się znacząco i trochę się żachnął, gdy stwierdziłem, że doskonale radzi sobie bez Babci.
- Nigdy nie mówiłem, że to ja sobie bez niej nie poradzę, raczej na odwrót....- wykręcił się sprytnie.
Zbyłem jego uwagę taktownym milczeniem ale zacząłem zastanawiać się, jak to właściwie było ze mną i z Dziadkiem – kto kogo bardziej potrzebował. Kiedy weszliśmy do parku odpowiedz miałem gotową – ja i Dziadek potrzebowaliśmy się nawzajem. On dawał mi ciepły kąt, fotel, wieczorne pogawędki, a ja – jak przystało na prawdziwego kota – tworzyłem jego Dom. Wypełniałem mruczeniem długie jesienne wieczory, gdy o okna bębnił ulewny deszcz, a po ogrodzie snuły się szare, lepkie i wilgotne mgły, siedząc przy kominku w zimowe popołudnia przypominałem, że wkrótce nadejdą święta – a Dziadek po prostu był.
I mając głowę zaprzątniętą wspomnieniami wpadłem prosto na przywódcę Parkowego Gangu.
- Oj, co za spotkanie....- wycedził przez zęby brudnobiały kocur. – Jaki pech...tak mi przykro...
Uniósł łapę, aby trzepnąć mnie w ucho ale zwinnie odskoczyłem na bok.
W trakcie tułaczki po mieście ubyło mi parę kilogramów i czułem się lżejszy i młodszy, a co za tym idzie poruszałem się szybciej i energiczniej.
- Faktycznie przykro – prychnąłem. – Wzrok już nie ten ? – dodałem z udawaną troską.
Nad moją głową coś poruszyło się. Nie wiem jak i kiedy Dexter zdołał wydrapać się na rozłożystą lipę , a tuż obok niego siedział Smarkacz.
Zza pleców przywódcy wyjrzały dwa pyski z potarganymi uszami.
- No cóż...- wycedził przez zęby przywódca. – Jeśli nalegasz, przedstawię ci moje okulary...
Dwa łobuzy postąpiły krok do przodu.
Błyskawicznie oceniłem swoje szanse –Parkowy Gang znajdował się dokładnie pomiędzy mną a lipą i wszystko wskazywało na to, że będę musiał stanąć do konfrontacji, co nie za bardzo mi się uśmiechało, nie przywykłem bowiem do metod siłowych, jak to zwykle bywa w przypadku filozofów.
Vivere est militare, pomyślałem z goryczą i niby od niechcenia, pokazałem pazury. Przyznać musze, że regularnie przycinane i pielęgnowane prezentowały się bardzo okazale.
Ale w dalszym ciągu byłem jeden – a ich było trzech.
Z żalem skonstatowałem, ż e o ile Tetryk w każdej patowej sytuacji umiał znalezć sobie wygodny fotel, to Smarkacz mógłby...
Właśnie. Na konarze nie było Smarkacza, zniknął jak kamfora. Parkowy Gang i ja powoli zbliżaliśmy się do siebie mierząc się wzrokiem.
- Witam, witam – za moimi plecami rozległ się głęboki głos i trójka łobuzów stanęła jak wryta. Na ziemię padł cień tak wielki, że – co muszę przyznać ze wstydem – bałem się obejrzeć aby sprawdzić kim był ten, który go rzucił.
Przywódca spiesznie wycofał się w pobliże lipy, jednym susem wyskoczył na konar i zaraz spadł na ziemię trafiony celną łapą Dextera.
Za moimi plecami rozległ się chichot Smarkacza.
Odwróciłem się dopiero wtedy, gdy po Parkowym Gangu pozostała tylko smuga smrodu.
Olbrzymi psi łeb z nitką śliny zwisająca z dolnej wargi uśmiechał się do mnie dobrodusznie.
- Przepraszam – powiedział Smarkacz, - że nie było czasu na prezentacje, ale sytuacja była dość napięta.
Psisko wytarło pysk o trawę i uprzejmie pozwoliło sobie obwąchać nos. Dokonawszy wzajemnej prezentacji usiedliśmy pod drzewem , z którego dość niechętnie zlazł Dexter.
- Mamy pewien układ – rzekł Smarkacz kładąc się tuz obok psa. – Ale o tym opowiem wam kiedy indziej.
Oficjalna rozmowa wkrótce przerodziła się w przyjacielską pogawędkę. Pies wysłuchał naszej opowieści, z niedowierzaniem pokręcił łbem, gdy doszedłem do nocy na morzu, a kiedy doszedłem do informacji o szpitalu zerwał się na równe nogi tak gwałtownie, że Dexter ponownie znalazł się na konarze lipy.
- Nie ma nic prostszego – oświadczył pies. – Mój kuzyn ze strony brata mego wuja pracuje w szpitalu jako stróż.
Ostatni kawałek łamigłówki wskoczył na swoje miejsce.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!