
W sobotnia noc.
Wet mruczal w piatek, ze sie nie przykladmy do czyszczenia rany wejsciowej gwozdzia. Hmm, my bysmy chcieli, ale Leia/Miki nie chce wspolpracowac. Nawet jemu sie wyrwala jak szpanowal profesjonalizmem W koncu zdecydowalismy sie na rade jednej z forumek zeby moczyc lape. Z braku szarego mydla wlalam do miski wode utleniona. Ja trzymalam miske, MD ze Starszym delikwentke. Wystarczylo dotkniecie mokrej powierzchni, Leia/Miki sie szarpnela, wierzgnela, w ulamku sekundy znalazla sie na podlodze, niczym Huodini pozbyla sie kolnierza i fruuuuu. Jakos ja wyciagnelismy spod lozka ale wygladalo na to, ze gwozdz wsunal sie w kosc na jakies 0.5-1cm! Wyobrazacie sobie nasze przerazenie, o histerii nie wspomne. Godzina mniej wiecej 23.
Lecznica ma dyzury calodobowe, wiec za telefon. Jak sie mozna domyslac nikt nie podnosi sluchawki. Starszy wyraza sie w coraz bardziej soczystej polszczyznie, MD szuka innej bliskiej otwartej lecznicy, bo milczacy telefon w tym kraju dobrze nie wrozy. Pakujemy Leie do auta i niemal na sygnale wujki pedza do weta, bo a nuz ktos jest (powinien byc) tylko ma zajecie i nie moze podejsc do telefonu. Okazuje sie, ze na bramie lancuch, glucho i ciemno. Czyli klops. Wiec telefon i jazda do tej znalezionej. Ta na szczescie otwarta. Wg relacji MD, po wysluchaniu zajeto sie kitka natychmiast. Srodek znieczulajacy, zdjecie. Jest ok, gwozdz w kosci, nic nie uszkodzone, ale nie wiadomo czy sie przesunal, bo nie ma poprzedniego zdjecia. Doktor operujacy zostawil je u siebie, dla pozniejszych kontroli. Wetka troche zdziwiona, ze nie zostal zamontowany 'hamulec', ktory ma przeciwdzialac takim sytuacjom. Nie ma niebezpieczenstwa, gwozdz nic nie przebil i daleko ma do nastepnego stawu. Poza bolem i ewentualnym krwiakiem wszystko jest ok. Zalecila zeby rano pojechac do doktora prowadzacego, dla sprawdzenia.
Do domu ekipa wrocila po 2 w nocy, z lekko nieprzytomnym kotem. Ogarnelismy sie, wypilismy po koniaczku i spac. Latwo powiedziec spac. Jak nic przedawkowali Lei tramal, cala noc spedzilam z reka w kontenerku Leia byla po prostu na silnym haju. Rozszerzone zrenice nie reagujace na swiatlo, krotki, plytki, szybki oddech, szalenczo bijace serce, bardzo pobudliwa ruchowo, mokre lapiatka, dreszcze. Naprawde chwilami myslalam, ze zejdzie nam z tego swiata. Uspokoila sie jako tako okolo godziny 9 rano. Okropna to byla noc, nikomu nie zycze takich przezyc.
Oczywiscie z rana (czyli okolo 10, bo tak otwieraja lecznice) Starszy zadzwonil do weta. Doktor byl nieobecny, ale pani przyjmujaca obiecala jak najszybciej przekazac wiadomosc. Owszem, doktor oddzwonil i wrecz nalegal by byc w lecznicy w ciagu 15 minut. No to znowu mala do auta i znowu niemal na sygnale na dol (mieszkamy lekko na gorce) do lecznicy. Po pol godzinie chlopaki byli spowrotem. Wk...ni na maxa. Doktor stwierdzil, ze wszystko jest dobrze, ze histeria byla niepotrzebna, ze skoro nastepny staw sie zgina to gwozdz niczego nie przebil, ze takie przypadki nie sa nagle ("przeciez po zerwaniu stawu czekala na operacje 2 dni i nic sie nie stalo"), ze zdjecie i wizyta w innej lecznicy byla zbednym wydawaniem pieniedzy. Nawet nie przemyl rany (bardzo sie spieszyl) i... skasowal za wizyte. MD stwierdzil, ze poczul sie jakby z niego idiote robili, bo chcial pomoc kotu. Ale obaj trzymali jezyki za zebami, a rece w kieszeniach, zeby Lei nie zaszkodzic. Jeszcze musimy tam z nia sie pojawic, a nigdy nie wiadomo do czego urazona duma konowala mogla by doprowadzic.
Aha, jak na odchodnym wyciagneli od recepcjonistki, na nocnej zmianie nikogo nie bylo, gdyz ostatnio odeszlo z pracy dwoch weterynarzy i nie ma komu robic. Nocne dyzury "dzialaja" tylko 2 razy w tygodniu.
Gwozdz jak nic jest glebiej, choc wet twierdzi, ze to zludzenie ze wzgledu na zalewanie sie kosci (czy cos w ten desen) i lekka opuchlizne. Gdziekolwiek lezala by prawda, zadne z nas nie wyobraza sobie ze mozna bylo zostawic Leie po takim zdarzeniu i pozniej zobaczyc 'czy bedzie dzialac'. Gdyby taka sytuacja trafila sie drugi raz (tfu, tfu) postapilibysmy identycznie.
Leia vel Miki doszla juz do siebie, opiaty wywietrzaly.
Plusem calej sytuacji jest fakt, ze najwyrazniej mamy wreszcie jakas znosna lecznice. Chlopaki odniesli bardzo pozytywne wrazenie (pomijajac fakt przedawkowania leku). Na nocnej zmianie byly cztery osoby i klinika dzialala praktycznie normalnie (niby czesc wetow zatrudniona jest wylacznie na nocki). Rezydentka lecznicy jest kota slusznej postury, z bandana na szyi, nazywana tam przez wszystkich 'dyrektorem naczelnym' Jak tylko zwalnialo sie miejsce przy glownym komputerze, bylo od razu przez nia obejmowane w posiadanie. Weci mili, kontaktowi, rzeczowi, prokoci najwyrazniej. Co warto chyba wspomniec: nie chcieli pieniedzy za wizyte ani za zastrzyk, skasowano tylko za zdjecie i dwie puszki pasztecikow Hillsa. Maja wizyty domowe, wiec nie widza problemu z przyjazdem do Padme (historie jej poznali). Trudno oczywiscie sadzic ich umiejetnosci po jednorazowej wizycie (i to o takim charakterze), ale tatuski wrocily zadowolone.
U obecnego musimy skonczyc procedure, ale wiecej juz z kotami do niego nie pojedziemy. Dlaczego tamta lecznica sie nam nie pokazala w trakcie szukania zaraz po wypadku, nie mam pojecia. Owszem jest dalej, ale majac do wyboru te najblizsza z niezbyt dobrymi wrazeniami (ktore sie znow potwierdzily), troche dluzsza droga nie bylaby przeszkoda.
Jakby ktos byl ciekawy, to ponizej sa skany zdjec, dwa zaraz po wypadku i jedno z sobotniego wydarzenia (tak sobie wyszly bo rentgeny sie trudno skanuje, ale chyba sa czytelne).
PRZED:
http://imageshack.com/a/img51/3544/29de.jpg
http://imageshack.com/a/img812/7326/jtr0.jpg
PO:
http://imageshack.com/a/img41/9386/nwxq.jpg
Bylo nie bylo to tez zdjecia kota, no nie ?
Jesli ktos sie zna zespoleniach to z checia uslysze opinie