Nie byłam pewna czy po tylu latach będę pamiętać login i hasło, ale udało mi się jakoś dostać na forum i odgrzebać wątek.
Jako że cała historia zaczęła się tutaj - na forum miau - czuję, że powinnam napisać jak zakończyło się piękne życie Niuni.
Żyła z nami prawie 10 i pół roku. Była kochana, zawsze miała co jeść i gdzie się wygrzać (najchętniej na balkonie w promieniach słońca lub na kaloryferze), do samego końca zachowała energię i żywotność dziewczęcia - a to przecież już starsza pani zaczynała być, miała ponad 11 lat!
Przez te wszystkie lata nigdy nie chorowała, jakimś cudem omijały ją wszystkie kocie choroby i nieszczęścia, kot nie do zdarcia, o żelaznym zdrowiu.
2 miesiące temu zauważyliśmy, że dziwnie spuchła jej lewa strona pyszczka. A że to nie sezon na osy - to od razu do weta. Okazało się, że coś rośnie na dziąśle, przy podniebieniu. Dwa dni później operacja. Niestety to co było widać jako narośl na dziąśle, okazało się być wierzchołkiem góry lodowej... guz wrośnięty w sąsiadujące tkanki, naciekający. To co dało się usunąć podczas operacji wysłano do Berlina na badania histopatologiczne - wynik był jednoznacznym wyrokiem. Włókniakomięsak, złośliwy guz, który nawet przy usunięciu chirurgicznie całości guza z marginesem zdrowej tkanki nie daje dużych szans na brak wznowy i smutnego końca. U Niuni nawet nie można było marzyć o usunięciu całości - lokalizacja guza i tendencja do naciekania była tak wredna, że - jak to ujął weterynarz - trzeba by było usunąć nos, oko, pół pyszczka.
Operacja była 11 stycznia, Niunia pożyła jeszcze 2 miesiące. Dbaliśmy aby miała dużo odpoczynku, dobrego jedzenia, przytulania, co jakiś czas jeździliśmy z nią na badanie kontrolne i zastrzyk sterydowy, który działając przeciwzapalnie, przeciwbólowo i przeciwobrzękowo dawał jej trochę więcej komfortu podczas jej ostatnich tygodni życia. Guz nieuchronnie się powiększał, pyszczek zaczynał się nie domykać, oczko od strony guza zaczęło łzawić... Wizja rozstania z kicią rozdzierała serce, ale kiedy Niunia zaczęła mieć problem z jedzeniem (guz na pyszczku utrudniał pobieranie pokarmu, a do tego węzły chłonne powiększając się zaczynały zwężać przełyk), a z oczka zaczęła się sączyć rdzawa wydzielina postanowiliśmy pomóc jej odejść, tak aby nie musiała żyć w cierpieniu. Umarła wczoraj, od początku do końca trzymałam ją w ramionach i głaskałam. To był pierwszy prawdziwie wiosenny dzień - tak jakby już coś wcześniej przeczuwała, w nocy zrobiła taką gruntowną toaletę futra jakiej już od dawna nie widziałam, noc przespała leżąc na mnie i mrucząc, a zanim pojechaliśmy do weterynarza wybiegła na balkon i jak za starych dobrych czasów wskoczyła pięknym susem na parapet i z lubością zaciągała się wiosennym powietrzem, grzejąc futerko na słońcu.
Mam nadzieję, że jeszcze ją spotkam. To był kot w każdym calu doskonały, wyczuwający moje nastroje, związany ze mną emocjonalnie, zawsze blisko. Mój pierwszy kot - zobaczyłam ją zupełnie przypadkiem na allegro (Klaudia wrzuciła tam jej zdjęcia pomagając Mayo znaleźć dom dla Niuni

), od razu się zakochałam, przywiozłam pociągiem z Redy... Bardzo ją kochałam i nigdy jej nie zapomnę. Minęła dopiero doba od kiedy jej nie ma, więc potwornie trudno mi to wszystko pisać, ale czuję że jestem jej to winna, jej i każdemu z Was, kto to przeczyta - opisanie końca historii, tak aby miała swoje zamknięcie. Zaczęło się na forum miau, kończy się na forum miau.
Uwielbiała leżeć latem na balkonie. Mam nadzieję, że gdziekolwiek jest teraz może już wylegiwać się w promieniach słońca, znów zdrowa i radosna...