Jakiś czas temu marudziłam na forum w sprawie Behemotha i po przebojach z oddaniem go długo nie mogłam się pozbierać, żeby cokolwiek napisać. Behemoth co prawda szczęśliwie znalazł dom u znajomego w Warszawie, ja zaś zostałam wyrzucona z mieszkania za nielegalne przetrzymywanie zwierzaka (ech, te stancje). Po wypowiedzeniu umowy przez właściciela miałam jeszcze wejść i napisać na forum co i jak, ale znalezienie mieszkania w tydzień to nielada problem. Prawie miesiąc minął zanim znalazłam w ogóle chwilę, żeby spojrzeć na forum, ale głupio mi było pisać po takim czasie.
Tymczasem, problemów się namnożyło, zarówno ze zdrowiem jak i finansami (nie było mnie stać na opłacenie stancji), toteż rzuciłam szkołę i zjechałam do rodzinnego miasta. Z racji, że matula moja pracuje za granicą i pojawia się w domu raz na parę miesięcy, zaczęłam zastanawiać się, że może w grudniu-styczniu, jak odzyskamy stabilność finansową, przygarnę jakiegoś zwierzaka i właściwie do wczoraj rzucałam mamie różnymi propozycjami. Na kota zgodzić się absolutnie nie chciała, mimo że (wraz z sąsiadkami) starałam się ją przekonać, że to doskonały zwierzak dla mnie, ze względu na mój przestawiony tryb życia – znaczy się fakt, że funkcjonuję głównie w nocy, dnie przesypiając, co dla psa mogłoby okazać się męczące ze względu tylko na nocne spacery.
Jeszcze do niedawna (rok zleciał w sierpniu) w domu była przekochana suczka rasy chion (rasa designerska, skrzyżowanie chihuahua i papillona), ale kiedy mama zaczęła wyjeżdżać, moja starsza siostra zabrała psa ze sobą i zwierzak zamieszkał z (od sierpnia

W środę (jeszcze przed pójściem spać, czyli o ósmej rano) wyszłam załatwić kilka spraw na mieście i w momencie wychodzenia z klatki doszedł mnie koci lament. Porozglądałam się, poszukałam, w końcu jednak spod jednego z samochodów wyjrzał na mnie czekoladowy kociak, któremu pyszczek się od miauczenia nie zamykał. Próbowałam go trochę oswoić, żeby sprawdzić skąd się wzięło, bo „osiedlowe” koty doskonale znam (otóż mamy na osiedlu bandę półdzikich kotów, które tępią myszy i szczury po piwnicach i w zamian za to są dokarmiane, pojone i mają podstawiane budki na zimę) sąsiadka nawet rzuciła kawałek szynki i tak po paru minutach maleństwo jadło mi z ręki. Udało mi się cyknąć trzy zdjęcia, które natychmiast wysłałam mamie

zdjęcie 1 | zdjęcie 2
Kotek najedzony i mruczący został zostawiony pod opieką osiedlowej bandy, podczas gdy ja wróciłam do załatwiania spraw. Po dwóch godzinach dotarłam do mieszkania i zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty (no cóż, to trochę trwa kiedy nosi się glany...

I w ten oto sposób byłam na nogach 28h kiedy kocię trafiło do mojego mieszkania. Otrzymało imię Mocca i na moje oględziny jest to kiciuś, aczkolwiek nie daje sobie pod ogon zajrzeć, a nie chcę go straszyć od pierwszych chwil.
Pierwszy kwadrans w mieszkaniu spędził (o dziwo nie w kartonie na kocu) pod kaloryferem, skąd nie miał najmniejszej ochoty wychodzić. Dopiero jak zauważył, że ani go na siłę nie wyciągam ani nie próbuję do siebie wołać, sam wylazł, ale tylko po to żeby znaleźć sobie lokację, skąd mógłby oglądać osiedle - wylądował na gryfie gitary stojącej przy oknie. Tam też zaczął trwającą półtora godziny serenadę bóg wie do kogo. Dopiero kiedy włączyłam Władcę Pierścieni zainteresował się dźwiękami z komputera, przylazł na kolana i usnął... I tak przespałam się z Moccą trzy godziny zanim mnie obudził krzyk o jedzenie. Nakarmiłam resztką szynki z indyka (nie miałam nawet gotówki żeby kupić karmę dla małego kota), napoiłam wodą, ale maluch wlazł mi na kolana i zaczął gryźć i ssać mojego palca. Wpadłam zatem na genialny pomysł, że podgrzeję mu troszeczkę mleka i przyniosę w strzykawce, żeby possał. Wyszłam i wróciłam w szoku, otóż maluch sam z siebie korzysta z kuwety

kryjówka | miejscówka
No, ale po mleku przynajmniej żołądek ruszył i kocurek był w końcu skłonny do zabawy. No ale, niestety, coś musi być źle...
Mocca ma prawdopodobnie koci katar - za godzinę wet będzie otwarty i spróbujemy się dowiedzieć. Ropieją mu oczy (które wycieram co godzinę-dwie, jak tylko zajdą ropą), chrapie, nieco dyszy i kaszle przy piciu wody. Czasem jakby się dusi, więc podejrzewam że uszkodzone drogi oddechowe, może nadżerka. Z noska mu nie cieknie, ani nie ma gorączki, bawi się i ma ogromny apetyt, robaków też nie zauważyłam (ani pcheł, skoro o tym mowa). Brzuszek ma miękki, nie drapie się specjalnie, tylko te oczęta...
Zajęłabym się nim porządnie i poszła do weterynarza, ale, niestety, to kosztuje. Pieniądze będę miała dopiero 15 października (matula nie dostaje pieniędzy za miesiące, które siedzi w polsce, a dopiero wyjechała...), obecnie konto na debecie i w kieszeni 100zł w gotówce do przyszłego miesiąca... Czy mogę kotku jakoś pomóc bez weterynarza? Załagodzić postęp choroby? Boję się, że jeśli będę czekać, to maluch nie przeżyje...
Z drugiej strony - jeść coś trzeba, a ojciec jak alimentów nie płacił, tak nie płaci. A jeszcze te leki przeciwalergiczne, bo przecież po takiej przerwie w kontakcie z kotem, znów prycham, kicham i kaszlę (co ciekawe, to reakcja tylko na małe koty, więc jak się przemęczę, to będzie dobrze).
Tak więc, moi drodzy. Cieszę się, że mogłam na forum wrócić (i że miałam z kim), tymczasem idę wydać ostatnie pieniądze na weta i mam nadzieję, że wyniesie mnie wystarczająco mało, żeby wystarczyło na jedzenie dla mnie i malucha... No i że kot nie ma jednak kociego kataru, bo nie damy rady.