» Pon maja 22, 2017 17:33
Re: Mój kot ma powiększone nerki - prośba o pomoc
Ostrzeżenie – nie czekajcie na jeden dzień więcej
No i nie ma już dzisiaj mojego ukochanego kota. Jeśli weterynarz mówi wam że kota należy natychmiast uśpić bo cierpi, bo nie ma szans, bo ma b. kiepskie wyniki – to zróbcie to – może nie od razu natychmiast, dajcie sobie czas na pożegnanie z kotem do końca dnia, może następnego – ale zróbcie to – bez względu na to jak wam się wydaje, że kot jeszcze spokojnie daje radę i że wcale nie cierpi. Bo nawet jeśli tak jest – nigdy nie wiesz kiedy ta sytuacja diametralnie i nagle się zmieni.
Moja historia zaczęła się od tego wątku – niedawno a dzisiaj miała swój tragiczny finał. To wszystko potoczyło się tak szybko...
Zaczynając od przed ostatniego postu na którym skończyłem wątek, udało mi się w końcu załatwić samochód aby pojechać z kotem do profesjonalnego i poleconego gabinetu weterynaryjnego w poznaniu w zeszłą środę. Diagnoza z USG była bezwględna - kot ma powiększone nerki bo jest na nich rak/guz i jest on bardzo duży, na dodatek jest trochę wody w jamie brzusznej. Rak zaś niedługo będzie naciskać na wątrobę. Wniosek z badania krwi – także jednoznaczny – to cud że kot żyje, a ilość hemoglobiny sugeruje że może się udusić praktycznie w każdym momencie. Polecenia weterynarza – natychmiast uśpić. Z tej całej histerycznej sytuacji jaka powstała w gabinecie ostatecznie stwierdziłem, że dobrze, ale z kotem jeszcze chciałbym się pożegnać na krótką chwilę i uśpić go tego samego dnia w gabinecie w mojej już miejscowości – weterynarz został już powiadomiony o sytuacji. Wyrwałem więc mojego kota na chwilę z objęć śmierci. I tutaj zaczęło się podczas jazdy powrotnej coś co nie powinno mieć miejsca – „ skoro ma jeszcze tyle życia w sobie i chęci to może jeszcze nie dziś”.
Ostatecznie wszyscy podjęliśmy decyzję, że skoro po zachowaniu kota nie widać jakby chciał odejść, że "strasznie cierpi" i ma w sobie wolę życia to poczekamy jeszcze z dwa dni, sprawdzimy czy wciąż nie chce jeść i dopiero wtedy pojedzie do uśpienia. Zdjęliśmy mu weflon – nie chcieliśmy go już tym męczyć. Te dwa dni sądzę były dla niego dobre – wśród traw, drzew na wolności – przesiadywał cały dzień. Pił normalnie, siusiał, chodził (choć b.słabo), potrafił wskoczyć czy zejść z niskiej ławki, wejść po schodach. O dobrym humorze mogło przekonywać też częste myrdanie swoim czarnym ogonem i pomrukiwanie gdy się do niego mówiło lub głaskało (dał się spokojnie głaskać i dotykać nawet na nerce), „obecne” oczy, oraz co najważniejsze, miarowy spokojny oddech – cały czas. Generalnie wbrew opinii weta nic nie wskazywało na to że mógłby cierpieć, a już na pewno nie w sensie takim jak przedstawiał to wet. Fakt faktem ze szukał odosobnienia i przestał lubieć być brany na ręce. I tutaj ta historia mogłaby nie zakończyć się tragicznie gdyby nie to że z powyższych powodów nie zdecydowałem się na zabieg uśpienia w sobotę (bo wciąż nie jadł sam) ..a przełożyłem to na poniedziałek - dać mu jeszcze jeden dzień wśród przyrody i z tą piękną słoneczną majową pogodą.
To był błąd od którego was wszystkich, którzy dobrnęli jakimś cudem do tego miejsca chciałem ostrzec abyście nigdy tak nie zrobili. Nigdy. Byłem tak blisko uśpienia mojego kota w sobotę a nie w poniedziałek… ale tak się nie stało. Omawiałem już to z pierwszym wetem, który jakby proroczo powiedział „oby nie o jeden dzień za późno”.
Dzisiaj wczesnym rankiem po prostu normalnie zszedł z kartonu, podszedł do kuwety, wrócił i w ktorymś momencie się zakołysał i położył się. Niestety wysiusiał się pod siebie i nie mógł wstać – coś się stało – nie wiem co – tak że nagle nie był w stanie poruszyć tylną częścią i po prostu wstać. Wkrótce zaczął miauczeć, ale tak, że wiedziałem że go coś boli..Boże…potrafił się ułożyć na bok i przestać ale za 15 min znowu. Najbliższy wet dostępny dopiero o 8 rano..a jest 6.00. Nie mogłem nic zrobić – moje ręce były bezużyteczne – przyłożyłem je do niego – mruczał lekko..pokiwał ogonem , chwila spokoju i znowu – boli go, boli go a musiał doczekać przynajmniej do 8.00 aby gdzieś go zawieźć i uśpić - a ja nic nie mogłem zrobić.
Miałem na to nadzieję – że doczeka w względnym spokoju. Jednak przed 7.00 po prostu nagle zaczął tracić mi oddech – widziałem to. Ostatecznie przed 7.00 po prostu nie miał powietrza - zadusił mi się – bo tak to trzeba nazwać – nie chcę opisywac jak to wyglądało – nie chcielibyście – wystarczy ze ja zapamiętam. Ostatecznie pozwoliłem by mój własny kot się zadusił na śmierć przy moich rękach. Z powodu mojej głupoty, tępoty, braku jakiejkolwiek inteligencji i wyobraźni, złudnych nadziei. Jak mogłem być tak ślepy, że nie widziałem że już nie zacznie jeść, że to już czas, że w tym stanie nie ma szans na więcej - czyż weterynarz z poznania mi nie mówił? nie uprzedzał?
Gdzie lezy wina? Wina leży u mnie. Gdyby ktoś wczoraj mnie zapytał o to czy może być coś gorszego od tego że go już jutro nie zobaczę -odpowiedziałbym – nie. Prawda jest taka ze jest coś o wiele gorszego - doprowadzenie swojego kota do okrutnej śmierci. Bo jak to nazwać inaczej. Patrzę na siebie w lustro i nie widzę siebie, ale kogoś kto jest łajnem, nikim i niczym. Przepraszałem go, że tak bardzo go zawiodłem, ale to nie daje żadnej ulgi.
Mnie z tego już nic nie usprawiedliwi – czy to ze chciałem „dobrze” – to nie zmienia wyniku.
Ale wy, jeśli ktoś to czyta i będzie miał kiedyś podobny dylemat - a będziecie mieć – nie czekajcie aż tyle. Oddajcie kociaka wtedy gdy jeszcze może z całą pewnością zasnąć spokojnie – nawet wtedy gdy wydaje się wam, że czuje się w miarę dobrze i jeszcze spokojnie możecie dać mu tydzień, kilka dni lub… dzień więcej....
Teraz muszę wrócić do pustki którą mam dookoła, do tego że nikt mi na biurku nie przeszkadza, ze nikt mi nie będzie "miągwić" na łóżku, że nikt mi nie wskoczy na kolana..i do strasznego poczucia winy.