Przyznam, że nie mam pojęcia, czy wetka uwzględniła stan nerek

. Nie było mnie przy tym. W moim mieście wterynarzy jest niewielu, jedna lekarka kazała podawać leki na kk raz dziennie, a mama wyczytała gdzieś, że ten antybiotyk powinno się podawać przynajmniej dwa razy dziennie i od tamtego momentu zraziła się do tamtej wetki i od tamtej też pory chodzi z Tofikiem do obecnej, którą polecił jej sąsiad (sąsiedzi mają dwa koty, w tym baaardzo starą kotkę). Ale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że wszyscy weterynarze w moim mieście stoją na podobnym poziomie (ale może po prostu mam "syndrom pochodzenia z małego miasta"

).
Ale ty jesteś mądra, kurczę, a ja tu z takimi elementarnymi (zapewne) brakami w wiedzy

.
Nie wiem, może jedyna możliwa przyczyna problemów z ukł wydalniczym wg tej lekarki to kamienie?

Nie znam tej kobiety, koty były kastrowane, odpchlane, itp. u innych weterynarzy, więc praktycznie nic o niej nie wiem. (Tofik nie jest leczony u weta, który go kastrował, bo jest najdroższy w mieście - a przynajmniej tak mama mi tłumaczyła przez telefon. Może to był błąd...).
I znów przyznam, że nie wiem, po co - pytałam, ale mama nie potrafiła tego określić (albo ja nie potrafiłam zrozumieć

). Domyślam się, że po to, żeby stwierdzić, czy wciąż w moczu jest obecna niewidoczna "na oko" krew? Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Obawiam się, że badanie byłoby robione tak samo, jak wcześniej... Jutro wieczorem będę rozmawiać z mamą, to dowiem się, czy coś się "ruszyło".
To tak "na szybko", a teraz idę spać, bo jutro na zajęcia nie wstanę. Eh, zastanawiam się, czy nie powinnam rzucić w diabły studia, znaleźć przyzwoitą pracę na pełen etat, wynająć mieszkanie/pokój i zabrać Tofika do siebie, do Wrocławia. Wtedy wszelkie pretensje odnośnie jego leczenia mogłabym mieć wyłącznie do siebie...