» Pt kwi 02, 2010 23:50
Re: Wątek dla nerkowców - III
Witam Was wszystkich. Miesiąc się nie odzywałam, ale niestety nie byłam w stanie. Od 27 lutego non stop leże w łóżku i płacze. Straciłam moją NAJLEPSZĄ PRZYJACIÓŁKĘ, moją MIŁOŚĆ. SAMANTHA odeszła 27 lutego o 14:00. Dla mnie to straszny cios. Chciałabym być teraz z nią. Nic już nie jest dla mnie ważne... Tak bardzo za NIĄ tęsknię. Nie moge spać, bo myśle o SAMI i od razu płaczę.
27 lutego tj. w sobotę po pracy czyli około 13:30 pojechałam do weta na kroplówkę z płynu Ringera, witamin i glukozy. SAMILUSIA dostała kroplówkę, lek przeciwwymiotny i uprosiłam weta, aby dał jej zastrzyk przeciwbólowy. Nie dawali jej tego ze względu na nerki. Ale w jej stanie nie miało to większego znaczenia. Trzymałam ją na rękach i rozmawiałam z wetem o chemodializach. Miał mnie umówić do (chyba? - przez to wszystko nie jeestem pewna) Lublina. Wytłumaczył mi, że musiałabym tam zostać na stałe. Pytałam go o przeszczep, ale twierdził, że Sami się do operacji nie nadaje i w Polsce się tego nie robi. Kiedy rozmawialiśmy Sami zaczęła strasznie zgrzytać na zebach, następnie wyprostowała rączki i nóżki i miała je na maxa napięte. Otworzyła buzię i zaczęła jakby połykać powietrze. Wywracała oczami. Wtedy wyraźnie zobaczyłam w jakim stanie jest jej buzia. Szok. Cały języczek miała spalony od kwasu żołądkowego, dziąsła również. Wszędzie miała rozległe nadżerki. Serce mi pękło. W pewnym momencie Sami zemdlała. Przestała oddychać. Weterynarz powiedział mi, że on jej nie będzie reanimował. Położyłam ją na stół i sama zrobiłam masaż serca i wdmuchałam jej powietrze do płuc. Po minucie zaczęła oddychać, ale jakby się dusiła. Łapała powietrze może co pół minuty. Wet powiedział, że ONA umrze do dwóch godzin, bo serce jej prawie nie bije, ale w wielkich męczarniach. Postanowiłam jej dać ten środek nasenny. Trzymałam ją mocno, kiedy JEJ to podawał. Nie mógł się wkuć, prosiłam, żeby zrobił to szybko. Po wszystkim pytałam z 20 razy czy SAMI na pewno nie żyje. Płakałam, wiłam się z bólu. Pojechałam z SAMI do domu. Jak jechałyśmy do weta to SAMANTHA bardzo mruczała. A wcześniej mówiłam jej, że przed JEJ odejściem chce usłyszeć JEJ mruczenie. Jak pamiętacie dawno już nie mruczała. A w nocy, przytulona do mnie i w aucie w czasie jazdy tak bardzo mruczała... Już wtedy czułam, że coś jest nietak. Mój mąż zrobił jej trumnę z drzewa. Upiłam się z NIĄ w ramionach, tuliłam ją do 19:00. Później JĄ wykąpałam, wysuszyłam. I tak z NIĄ leżałam. Nie chciałam jej oddać, chciałam z NIĄ spać. Włożyłam SAMI do trumny najlepszy koc jakim miałam w domu, JEJ ulubiony. Dałam JEJ ulubioną myszkę i miseczkę. Pochowaliśmu moją UKOCHANĄ MYSIUNIĘ. Tak ciężko było mi JĄ oddać. Nie życzę nikomu tego co ja przechodzę. Walczcie, znajdźcie najlepszych weterynarzy - specjalistów. Ja przegrałam, ale Wy macie szansę. Jak tylko będę potrafiła to pomogę. Trzymam za Was kciuki.
