Dwa dni temu, 8 czerwca, byłam zmuszona uśpić mojego ukochanego wieloletniego przyjaciela. Mam serce rozdarte. Pisze o tym, aby ostrzec osoby, które kochają koty, jak ja i nie mogą zbyt często biegać po weterynarzach. Ja nie mogę ze wgledu na przewlekła nieuleczalną chorobę ( stwardnienie rozsiane, stopień znaczny niepełnosprawności) oraz wyjątkowo skromną sytuację materialną.
Mój ukochany kot od dnia 3 maja ( niedziela) miał brzydki zapach z pyszczka połączony z cieknącą z pyszczka śliną.
Nie miałam kogo poprosić po pomoc w dotarciu do lekarza z kotem ( ze względu na moja chorobę chodzę z chodzikiem i mam drętwiejąca prawa połowe ciała, co utrudnia mi noszenie ( np. kontenera z kotem). Poszłam tam bez kota i poprosiłam weterynarza o wizytę domową. Odmówił, twierdząc, że jestem już trzecią osobą tego dnia, która go prosi o wizytę domową. Powiedział, że on może przyjść dopiero w poniedziałek po 18-tej, a jesli nie zdąży, to nawet we wtorek.
W poniedziałek, 4 maja, ślina, cieknąca z pyszczka kota miała lekką domieszkę krwi. Postanowiłam nie zwlekać i zamówiłam taksówkę z wniesieniem.
Weterynarz obejrzał kota i podał 3 leki w zastrzyku. ZERO DIAGNOZY. Nie zaproponował wykonania badania krwi, co być może przedłuzyłoby mojemu kotu życie choć trochę.
Powiedział, że podał kotu, to co mógł, kot ma kamień nazębny i z tego ten zapach. Dodał, że mam zadzwonić za 2 dni i powiedziec, czy leki zadziałały. I że ewentualnie, jak nie pomogą, mam zadzwonić za dwa dni i on przyjdzie i zabierze kota na badanie krwi.
Ja przyjęłam potulnie decyzję ( jak mi się wydawało) specjalisty. Wróciłam z kotem do domu w nadziei, że wydobrzeje. Tymczasem kot od tego momentu stał się bardziej osowiały. Tego samego dnia jeszcze coś pił i sikał. Nastepnego dnia było juz tragicznie, przestał sikać, nie jadł, nie pił. Miał sztywne łapki, chwiał się, chodził z trudem. Nie chciał jeść. Od kolejnego dnia przestał pić. Kładł się na zimnej podłodze i lezał tam non stop, nawet, jak otwierał oczy, to patrzył gdzieś w dal, był jakny w śpiączce.
Gdy w końcu weterynarz postawił diagnoze, dla kota było juz za późno na uratowanie. Weterynarz powiedział, że to mocznica, w tym stadium nieuleczalna.
Znalazłam w internecie długi artykuł pod hasłem"mocznica" i szlag mnie trafił! Okazało się, że mój kot miał już pierwszego dnia gdy z nim byłam u weterynarza komplet objawów wskazujący na mocznicę:
- przykry zapach z pyszczka
- wychudzenie
- niepewny chód
- powiększone nerki o czym mówił wet pierwszego dnia
Byłam w szoku i dopiero nastepnego dnia zadzwoniłam do innej lecznicy z prośbą o przyjazd i uśpienie mojego kochanego przyjaciela.
Nigdy aż tyle nie płakałam i nadal nie mogę dojść do siebie.
Złozyłam tego dnia zaraz po otwarciu tez wizyte u weterynarza na Sportowej2, aby spytać go dlaczego nie pobrał kotu krwi od razu, w poniedziałek. Zaczął podnosic głos, bo poczuł się ( i słusznie) oskarżany, przekręcal fakty. Jego urażone ego było wazniejsze, niż życie kota. Doszło do bardzo ostrego spięcia. Odmówił nawet uśpienia kota. Gdy wiedziałam, że zaraz umrze mój kot, nie przebierałam juz w słowach. Jakaś jego znajoma gdy wychodziłam nazwała mnie słowami wulgarnymi.
Błagam Was, nie idźcie do tego człowieka, a jesli nawet, to przy podobnych objawach, jak te opisane przeze mnie, żądajcie najpierw wykonania badania krwi, a nie podawania kotu zastrzyków "na pałę". Nadmierne zaufanie wobec weterynarza,może kosztowac kota życie!!! Mocznica, to choroba, która czasem postepuje błyskawicznie, jak w przypadku mojego kotka.