Przyszłam się wygadać. W czwartek TZ zwerbował mnie na nocną akcję łapania "kotka w potrzebie" - trafił na niego za dnia pod okolicznym marketem. Kotek ponoć chodził za ludźmi i miauczał. Ale capnąć się nie dał.
Nocą kota nie było mimo, że ponad godzinę łaziliśmy kiciając po okolicy.
Dziś ja trafiłam na tego kociego podrostka jak sobie skubał trawę na trawniku. Zakiciałam i czmychnął. Ze sklepi wyszłam więc z pasztecikiem Butcher's . Młody (ok. 4 miesięcy), dość nieufny, zwabił się jednak na pasztecik, który zjadł uprzejmie i ze smakiem. Ale bez pośpiechu - wyglądał, że głód mu nie doskwiera. Dotknąć się nie dał, ale jak mieszałam mu palcem w tacce to ani się nie płoszył, ani na mnie nie warczał jak inne karmione czasem bezdomniaki. Jest czysty i błyszczący, szczupły ale nie chudy. Wołany nasłuchuje, czasem odpowiada, ale trzyma dystans.
Do najbliższych chałup jest około 300m, ale przez tory i ulicę, nieszczególnie ruchliwą ale jednak. Domyślam się, że kotu to akurat nie robi.
Nie mam go za bardzo w co capnąć, zorganizowanie akcji pewnie zajmie mi kilka dni. Przez ten czas poobserwuję, czy on bez dachu nad głową czy po prostu szwędacz.
Ech - żebyż on jaką obróżkę miał, miałabym pewność, że czyjś i pomocy nie potrzebuje. A tak będzie mnie dręczyć z jednej strony potrzeba "zaopiekowania się biedą" z drugiej, że może komuś dmuchnę kota.
