Rok temu podjęłam najgorszą decyzję w życiu. Puściłam mojego psa, z objęć, które miały Go chronić i nie pozwolić zaznać więcej krzywdy, oddałam na zabieg, który go zabił. Psa radosnego, mimo swoich niedomagań i starzejącego się ciałka, codziennie w podskokach rozpoczynającego dzień, cieszącego się na każdy jego etap, rano na wspięcie się do mojego łóżka, przeciąganie, wygibasy, spacerek, śniadanie, łażenie w kółko po pokoju z kostką, drzemkę na każdym z posłań, popołudniowy obchód, spotkanie psicy sąsiadki i ciekawskiego kota ze śmietnika, zaznaczenie wszystkich drzew z wysoko uniesiona, aż do księżyca, nogą, zapieranie isę krzywymi łapkami, jesli nie chciał jeszcze wracać do domu, wyglądanie przez balkon, wyciąganie się na słoneczku, drapanie łapką, gdy chciał wejść do mnie na kanapę i towarzyszyć w szyciu, kolacja, zabawa z kostką, wieczorny spacer i pójście na noc do swojego ukochanego koszyczka, wszystko pełne życia i chęci do życia.
Jedna decyzja, jedno przyzwolenie i jeden gest... Chciałabym się dziś obudzić, roku 2015 i powiedzieć nie, "nie jedziemy, zostajemy w domu" i Go nie oddać, nie zostawić w lecznicy.
Nie mogę przestać myśleć jakiej śmierci Go pozbawiłam, że zgotowałam Mu najgorszą. Ja straciłam czas, który Nam pozostał. Nigdy specjalnie nie lubiłam życia, pies był tym promyczkiem w ciemności, dzięki któremu było znośne.
Przecież to się nie mogło stać. To nie możliwe. Nie mogło się stać
Jak to możliwe, że uśpienie było tą najlepszą decyzją, którą podjęłam? Przecież pomaga się odejść zwierzętom bardzo chorym, którym nie możemy już pomóc, dla których to jest jedyny ratunek. Kaj jeszcze rano był zdrowy. Jeszcze jutro będzie ok, będzie obolały odsypiał po zabiegu, ale będzie ok. Przechodziliśmy już przez to. Pojutrze może pojawić się biegunka po lekach, ale przecież to nie zabija. 13go jesteśmy wykończeni, ale też myślę, że damy radę, bo przecież mimo chorób, mimo wieku, Kaj jest w dobrej formie, ma dobre wyniki, jest silny. Aż do tego konkretnego momentu, gdy w jednej chwili patrząc Mu w oczy wiem, że Go straciłam, gdy widzę stan jego dziąseł... Czas nie zwalnia, świat nie staje w miejscu, świat się po prostu zawalił. W jednej sekundzie. Jedynie zabrakło mi powietrza, które można by zaczerpnąć do płuc. Kolejne godziny były tylko po to by dać umrzeć nadziei, nie było żadnej szansy.. od początku. Powinien umrzeć na stole, by nie doznać tego cierpienia. Ale chyba był na to za silny...
Tej nocy była straszna burza. Pioruny waliły jeden za drugim, tuż nad blokiem, deszcz lał się strumieniami. Całą noc przepłakałam, myśląc, że Kaj boi się burzy, że zmoknie. Jest sam i od teraz będzie sam, a ja będę musiała porzucić Jego ciałko, oddać ziemi i też zostać sama.
Sama nie jestem. Od roku codziennie widzę obraz Jego bólu przed śmiercią. Wieczorami najbardziej. Ale i rankami, gdy wstaję, idę do łazienki i patrząc w swoje odbicie widzę te podkrążone oczy, szramy idące w dół, wory, których wcześniej nie było, przypominam sobie co zrobiłam, co się stało. Łzy się nie kończą..
Teraz też grzmi i pada. I deszcz i łzy.
To jest takie nieprawdopodobne. To się nie mogło wydarzyć. To nie może być prawda.

Tylko posłanie jest cały czas puste