Mam spostrzeżenie socjologiczne, może ciotki macie jakąś teorię...
Otóż dziś o świcie popędziłam zdobyć rzutem na taśmę numerek do jakiegokolwiek lekarza, w celu uzyskania recepty na to gówno na osteoporozę, co to je zażywam każdego ósmego dnia miesiąca. Zapisy przyjmują od 7.30, więc o samej siódmej pod ZAMKNIĘTYMI drzwiami przychodni stoi kolejka. Taka jak kiedyś za parówkami stała, ludź za ludziem. Byłam mniej więcej piętnasta, w ciągu kolejnych minut za mną dobiło jeszcze ze 20 osób. Ciemno, zimno. Ludzie stoją, pociągając nosami, niektórzy palą, niektórzy zanoszą się efektownym kaszelkiem. Ogólnie cisza. Drzwi zamknięte.
Stoimy... a właśnie jednak nie! Co kilka minut kolejka się posuwa do przodu! Stałam przed filarem, teraz opieram się o filar. Za pięć minut jestem za filarem.
Drzwi wciąż zamknięte.
Jak myślicie, tych z przodu co kilka minut coś sprasowywało...?
