Wpisał mi się w pamięć zapach choroby Kaja. Mimo, że Babcia wysprzątała całe mieszkanie, oddała dywany do czyszczenia, by wywabili plamy z krwi, wyprała wszystko co możliwe, to kilka razy dziennie "czuję" go. I aż mnie ściska w dołku. Mój mózg broni się nie dopuszczając myśli, że to się wydarzyło. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Ale czuję ogromną pustkę, która się wytworzyła wokół mnie i nijak nie da się jej przeskoczyć. Nie chce mi się wychodzić z domu, bo każdy powrót oznacza, że przy drzwiach nikogo nie zastanę, nikt nie wybiegnie na klatkę mnie powitać. Oglądam kajowe zdjęcia i filmy, by zająć myśli, nie analizować i nie widzieć tych ostatnich, okropnych obrazów, nie pamiętać tej chwili, gdy uderzyła mnie myśl "o boże, on umrze", gdy leżeliśmy na dywanie i zdecydowałam, że skrócę Mu życie, gdy powiedziałam "tak", a wetka podała Mu zastrzyk, gdy byliśmy przytuleni twarzą w twarz, a ustami próbowałam wyczuć ostatni oddech Kaja. Był ze mną połowę mojego życia. Całe dorosłe życie. Był w tych najgorszych momentach, gdy był mi jedynym sprzymierzeńcem i obrońcą, mimo swojej 5-kilowej wagi odważnie stawiał się rosłemu sadyście, w najbardziej stresujących, gdy próbowałam Go wyciągnąć z patologicznego domu i radosnych, gdy już był ze mną i leżeliśmy pod kocem, a ja opierałam buzię o Jego główkę. Zawsze. Dużo do Niego mówiłam, dużo rozumiał, wiedział, co chce od Niego, nawet wtedy, gdy się odkręcał tyłem i udawał, że nie słyszy. Był mi najbliższą osobą na świecie. Niewyobrażalnie mi Go brakuje.
