Dzień dobry...
Dawno nie pisałam, po prostu siły nie miałam, musiałam to wszystko przeczekać, załagodzić cierpienie, ale i tak to boli..
Nie mam już szczurków....
Rati zawiozłam do weta na umówiony termin i...
...szok... Wzięta na ręce zaczęła lać się bezwładnie, po chwili było po wszystkim. Wet nawet nie zdążył jej narkozy podać !!
Serce szczurci nie wytrzymało stresu. Po prostu odeszła... ze strachu....
Wiadomo, obce miejsce, w poczekalni mnóstwo psów, kotów (choć do moich kotów była przyzwyczajona), obce zapachy, obcy ludzie... Serduszko nie wytrzymało... Wet mówił, że to się zdarza, że miał już nie raz świnkę morską i inne gryzonie, czy też z innych zwierząt często nerwowe króliki, które odchodziły w gabinecie z powodu zawału serca....
Starałam się nie płakać w tym gabinecie, ale byłam naprawdę potwornie przygnębiona. Wet na szczęście był w porządku i nie wziął ode mnie ani grosza, bo znieczulenia też nie zdążył zaaplikować, chociaż miał już anestetyk nabrany w strzykawkę.
Obmacał ciało szczurci i stwierdził, że ten guz to nie jest guz sutka, tylko węzłu chłonnego - mocno pozrastany z okolicznymi tkankami. "Pocieszył" w ten sposób, że mówił, że prawdopodobnie po otwarciu okazałoby się, że nie można guzu usunąć, bo powrastane naczynia krwionośne spowodowałyby takie krwawienie, że szczurcia i tak by odeszła.
To tyle historii. Rati pochowałam w sadach, pod drzewkiem czereśniowym...
Zostały mi tylko myszki i koty. Od szczurków musze teraz odpocząć, już nie mam sił...