Umieściła je w "bezpiecznym" miejscu - w dole pod kratą piwnicznego okna, wśród warstwy gołębich odchodów, martwych i półmartwych myszy, które dla nich przynosiła, resztek suchego chleba, szmat, gałęzi, butwiejących liści i nie wiadomo czego jeszcze...
Kocięta, takie że serce się ścisnęło. Nawet z góry, z dość sporej odległości widziałam ogromne kleszcze, ruszające się od pcheł futerko i zaklejone ropą oczka... I ten świerzb - takiego jeszcze nigdy nie widziałam...
Z pomocą pana konserwatora weszłam do piwnicy. Otworzyliśmy okno. Dwa kociaki poddały się moim rękom bez walki. Ale najmocniejszy i najzdrowszy kocurek (jak się potem okazało) chciał mnie zjeść

Pojechałam do weta - niosąc je w podziurkowanym kartonie.
Kocięta sa bardzo wstępnie zaopatrzone, dostały antybiotyk o przedłużonym działaniu, środek przeciwzapalny, jakieś witaminy - uszy są czyste (na razie), dostały po kropelce stronholdu, oraz środek na pchły. Kleszczy było około 20 - tyle w każdym razie znalazłyśmy z Panią weterynarką.
Kocięta wróciły do siebie - ale nie do piwnicznego dołu - na tarasie mają wyłożony czystym prześcieradłem karton, mam nadzieję, że matka ich nie wyniesie z tamtąd. Jeśli nie wyniesie - są bezpieczne. Jadę tam zaraz zakroplić oczka i zawieść zapas jedzenia.
Tylko nie wiem co dalej. Domu nie znajdą - to trzy buraski - w dodatku mocno dzikawe, no i chore. Wymagają systematycznej opieki, podawania antybiotyków, potrzeba na to i czasu i pieniędzy, a ja...
Otworzyła mi się w tym roku nad głową "puszka z Pandorą "

To nie jest post z pretensjami, z żadaniami pomocy, ani post po prośbie. Musiałam się po prostu wyżalić - a nikt mnie tak nie zrozumie jak Wy.

Żeby choć kocięta wyzdrowiały i przeżyły...
No i matkę trzeba wysterylizować!