Ranek jak co dzień. Idę ci ja sobie bladym świtem ku kotom. Ku miskom gdzie woda wychlana aż do dna. Smętnie ziemia ,liście i źdźbła trawy pływają w tej brei. Jeszcze kranów nie odkręcili więc łazi się od pompy do pompy. No więc idę ku kotom. zahaczam o wiewiórki. Są. Lubię stać i gapić się na nie wiec zajmuje mi taki "spacer" deczko więcej czasu. Malunie są urocze. Jak to dzieci cieszą się bujaniem na wiotkich gałązkach, skakanie po pniach... Mogę sterczeć tam i sterczeć. Z wiadrami wody, plecakiem i torbą na szyi zawieszoną. By mi nie dyndała na ramieniu. W którymś momencie muszę ruszyć tyłek odziany w polarowe spodenki. Gustonie ozdobione wzorem "indyjskim". No, trzeba mieć klasę.
Jeszcze pompa. Dziadowska. Woda leci jakby licznik był zamontowany. Ale udaje się napełnić wreszcie wiaderko. Przecinam ulicę i ruszam ku kortom. Jeden pojemnik wodny stawiam przy słupie. Będę iść w la, hen...hen...to zabiorę. Po diabła dźwigać po próżnicy.
Włażę przez bramę Omijam sterty gałęzi i liści naniesionych przez deszcze. Wołam dziewczyny i chłopaków. Pierwsze zjawiają się ...gołębie. Zawsze rozsypane przez jeże chrupy wywalam. One wydziobują. Więc na śniadanie czekają. Koty nie pokazały się ale to nic. Przyjdą. Kątem oka zauważam na piaskowej "drodze" jakąś kulkę. Centralnie na środku to to bytuje. Obok sroki mocno zainteresowane. Te zawsze są pierwsze. To wyhehłana pełna kamieni podjazdówka, którą jeżdżą auta by z kortów skorzystać. Lub z pobliskich garaży. To coś poruszyło się. Zidentyfikowałam z dala ,że to jeż
Duży, dorodny. No, zdziwko. Widno jest. Co on robi na tym "pustkowiu". Mocno nie fajnym. Czeka aż odejdę by wleźć do restauracji? Już tak bywało.
No dobra. Zobaczymy. Nałożyłam co miałam nałożyć. Licząc ,że małe stworzenie spitoli gdy zniknę z oczu. No, też tak bywało. Ale nie, jest.
Podeszłam powoli zostawiając swoje bambetle w krzalunach by nie wadziły. Jeżowe oczka spojrzały na mnie. Jeżowy nosek poruszył się. Jeż jest naprawdę spory. Wypasiony bym powiedziała. Nie ma "na oko" żadnych ran. Zdjęłam wiatrówkę. Zgarnąć chciałam maleństwo. Ale kuje jak cholera.
Trzeba było kurteczkę porządnie złożyć. Otuliłam maleństwo, podniosłam. Chciałam obejrzeć czy nie ma ran/uszkodzeń ale szybko zwinęło się w kulkę. To co widoczne było nie budziło niepokoju. Igły całe. Brak pasożytów. Brak widocznej krwi. Cholera, co robić. nie położę na drodze bo dupek rozjedzie jakiś. Wielkość sugerowała ,że to może ciążówka jest
. Lub może ma małe. Tyle cholera się o nich naczytałam ,że wszystko momentalnie mi w głowie się przesunęło. Łącznie z tym gdzie i do kogo dzwonić o ew pomoc? Niepokoiło to ,że na widok ludzia nie zwiało. Ale wszędzie piszą ,że jak jeżątko wygląda dobrze, zwija się, nie widać uszkodzeń ...to trzeba zostawić. Najlepiej w miejscu spotkania. No, nie zostawię na środku piasku.
Zaniosłam w krzaki, wysokie trawy i liście. Tuż obok będące. Postanowiłam ,że pójdę do lasu i wrócę. Jak będzie nadal to wtedy zgarnę. Nigdy tak szybko nie pokonałam drogi leśnej. Nie obrobiłam w takim błyskawicznym tempie mich. Ledwo kilka słów wymieniłam z Igą i Bunią. Gdy wróciłam biegusiem miejsce było puste. Przeszukałam okolicę. Każdy krzaczek i zarośla. Znikł. Może
wszedło to to pod podłogę. Ale nie sprawdzałam nie chcąc straszyć. Anka Łapanka też chodziła potem obejrzeć teren. I Stasiek co to koty nam na kortach pilnuje. I ja chodziłam. Nie ma.
Nie dawało mi spokoju czy dobrze zrobiłam. O 4 rano nie ma możliwości kontaktu. część organizacji na fb nie podaje nr telefonów. Zadzwoniłam więc o przyzwoitej godzinie do parku krajobrazowego. Uspokoili mnie ,że tak bywa. Że teraz jest okres lęgowy. Mogła to być samiczka. Że czasem jeżątka tak 'dziwnie" się zachowują. Może ma maluszki i wyszła mamuśka żerować. Nie wyrobiła się z powrotem. A może czekała na zapełnienie stołówki. Że musi być gdzieś w okolicy gniazdo. Że jak wyglądało dobrze, to dobrze ,że nie zabrałam. Mogłoby osierocić maluszki.
Powiem Wam ,że mnie uspokoili i nie uspokoili. Odetchnęłam ,że małe znikło. Choć mam obawy.