Dzień się zaczął gówniano. Prawdziwie gówniano.
Jakiś skurczybyk robi kupala na podłogę w łazience.
Trzeba zapalać światło , czego nie robiłam. Dopóki nie wdepłam ciemną nocą w taką niespodziankę.
Dziś, gdy jeszcze było mroczno, ruszyłam sama zakuwetkować. Tradycyjnie na środku leżało cosik com zebrała w papier i miast wyrzucić do specjalnego kubełka wciepałam do kibelka. I ...spuściłam wodę. Jak przycisk wyprostował się a strumień wypłynął zmroził mnie smrodliwy strach. Że nie spłynie. I nie spłynęło.
zatkało się od razu i sedes zapełnił się po brzegi. Ni jak nie chciało "zejść". Co było robić. Założyłam rękawiczkę. Długą. Długaśną. Ale jednak za krótką i tak bo mnie się wlało do środka górą. Alem odetkała. Klnąc na się i na cały świat. i na piątek 13. Zbeształam też niczemu winną Ritunie
co się przyglądała moim zmaganiom. Wielkie zdziwione oczy nie schodziły z mej twarzy. Umyłam się, odkaziłam i wzięłam przepraszająco dziecko na ręce.
Wszyscy ludzie spali więc na mnie padło całe goowniane tałatajstwo. Zła postanowiłam ruszyć wcześniej do kotów. Nasze już pożarły, kuwety sprzątnięte, plecak naszykowany...Zaciągnęłam "wyjściowe" gacie na poślady me. Wdziałam "wyjściową" kurteczkę na plecyki me. I ruszyłam.
Kotłownia. Kajtuś już czekał. Woda ptakom uzupełniona. Nawet po wrąbki bo miałam czas do studni pójść. Wiewióry obczęstowane. Aż mnie korci
kici kici szemrać gdy tam zachodzę. Bo jak się na wiewióra woła? Kolejna studnia by wody nabrać przed kortami. Lezę chlapiąc chodnik. Włażę do bramy i tradycyjnie strzelam
oczamy swemy w lewo, ku budynkowi gdzie pod podłogą jest stołówka. Czasem czeka Bunia. Czasem Iga. Niekiedy coś szybko wymyka się ze środka. Już wargi swe różane otworzyłam by wołać futra ale...Zostałam z nimi tak rozwartymi. Co cholera
Postawiłam wiadra, zdjęłam plecak i zawołałam na chude i umęczone białe kocię stojące przed dziurą.
Z płaczem ruszyło do mnie. nastroszone jak szczotka ale drepczące tanecznie. Wzięte na ręce wtuliło się. Mrucząc i trzęsąc jednocześnie. Krótka myśl. Nieść go do domu? dzwonić? A jak mi spierdzieli po drodze to nie znajdę. A ono nie da sobie rady w innym terenie. Tutaj choć wie, gdzie stołówka. Chyba wie. Trzymam dziada za kark, klęczę na ziemi, uspokajam ...a jedną ręką motam się z kieszenią by telefon wyjąć. Nie ma piątej. Janusz nie odbiera. Dryndam do Anki. Dwa sygnały i jest. Nawet nie wyjaśniając, każę się jej ubierać i przybiec z transporterem na korty. Przez czas oczekiwania cały czas dulczę na ziemi i uspokajam maluszka. zaczyna się niecierpliwić. Słyszę trzask drzwi. Głos Anki. pakujemy malca. On do auta. ja nakarmić resztę. Obeszłam jeszcze okolice by sprawdzić czy innego nie ma. Jeśli nawet jest, to go nie zauważyłam. Oblazłam osiedle by sprawdzić czy jakiś ogłoszeń nie ma. Głupia nadzieja ,że może jednak komuś zaginął. Choć wielkiej jej nie mam.
Na razie siedzi u Anki i szukamy możliwości kastracji (ma z siedem miechów...może) i ew przetrzymania. Potem będziemy myśleć. Oczywiście otwockim organizacjom też się przypomnimy. Nie wiem co z nim zrobię. Wedle nie pisanej umowy ta co znajdzie ta się opiekuje.
Mówiłam, że to gówniany dzień. Piątek. 13-stego