Sorki za milczenie. Wczoraj był sądny dzień w pracy. od czwartku zeszłego tygodnia jest. Miałam terminową prace i szalałam do utraty tchu
by wyrobić się. Obiecałam sobie, że w domu po wyjściu Janusza do pracy na noc, spokojnie usiądę i coś naklepię. Jednak wszystko poszło w łeb.
Dowiedziałam się po powrocie z robótki ,że Ulisiek deczko wymiotował. Już mnie niepokoiło wcześniej zachowanie kawalera bo nie okupował blatu kuchni. I nie przyszedł dokuczać mi w nocy. No, ale dobra. Obserwujemy. Spokojnie. Tylko spokojnie.
A ten cholernik, już gdy Janusz wychodził, urządził takie rygoletto ,że dzwoniłam do wetki w panice. Pozbierałam wydzieliny w dziwnym kolarze i konsystencji, zrobiłam fotkę i wysłałam. Zanim ta oddzwoniła już go zapakowałam i zawiozłam koleżanki autem do lecznicy. Nie wytrzymałabym z nerwów.
A tam tłum. Długo czekaliśmy. Późno wróciliśmy.
Dostał leki, kroplówkę, antybiotyk...
W nocy Żwirek i Teoś zaczęli wymiotować. Żarciem. Oby to nie było coś paskudnego tylko przypadek.
Z nerwów nie mogłam usnąć. Żołądek mi wysiadł.
Uliś jakby nowo narodzony ale pysio mu się wydłużył. I oczki "na chińczyka" zrobiły. On zawsze tak ma gdy źle się czuje.
Za stara jestem na takie ekscesy.
Dziś Janusz z córką do specjalisty jedzie. Ja znowu sama do weta.