Opiszę jedną sytuację. bardzo ważną.
Wiecie ,że jestem pierdol... na punkcie bezpieczeństwa transportowanych kotów. Ku rozpaczy męża i podśmiechujkom jego i ludzi w lecznicy.
Goowno mnie to obchodzi. Myś ,że kot mi zwiewa w obcym sobie terenie jest dla mnie porażająca. Więc wszystkie transportery są "zabezpieczone" dodatkowo moimi ulubionymi opaskami. Ściśniętymi okrutnie w newralgicznych punktach. Janusz zawsze się wkurza bo to wedle niego obciach i przesada. Do tego składać trudno bo zawsze ciąć trzeba. Robię swoje.
Tak też został naszykowany transporter do zawiezienia Lewuska do dermatologa. Słuszna waga prawie 8 kilosów "zmusił" mnie do jeszcze gęstszego utkania plastiku. Pudło mocne, solidne. Janusz oczami przewrócił ale zmilczał. Idziemy do auta. Ja przodem z torbą, forsą, kocykami, ręcznikami papierowymi, saszetkami... Za mną TŻ stęka niosąc okruszka. Raptem usłyszałam huk i qrwienie. Rzuciłam wszystko. Biegiem do Janusza. Widzę ,że na ziemi leży transporter. Janusz zatyka ciałem wejściową kratkę, w której jeden bolec puścił więc rusza się. Kontenerowi, od walnięcia w glebę, trzasnęły wszystkie zatrzaski. Gdyby nie plastikowe zaciski rozpadł by się na części a kot spitolił. To one trzymają go w całości. Kot w strachu cofnął się do tyłu. Jakoś zgarnęliśmy wszystko. Zanieśliśmy do auta, które było najbliżej. Janusz poszedł po kolejny. Przepakowałam Lewunia mocno wystrachanego. Dopiero mi nerwy puściły. Wyobraźnia zapracowała . Boże, nie wiem co by się stało gdyby stało się inaczej. Co nawaliło? Rączka! Trzasnęła i pakunek odpadł. Całą siłą uderzając w chodnik.
Nigdy ale to nigdy nie ma co lekceważyć bezpieczeństwa! Nie ma "dziwnych" rzeczy. Nie ważne, że śmieją się i wytykają paluszkami. Nie uniknie się wypadków ale można je zminimalizować.
Zabezpieczajcie , uważajcie. Nie wierzcie w sprawność i solidność transporterów. Zawsze może coś zawieść. Coś co jest nie od nas zależne. Ale to co zależy trzeba wykorzystać na "pomyślunek".
Mnie długo trzęsły się nogi i ręce.