Strasznie zimno. Wszystko zamarznięte. Strasznie wszystko wygląda. Mam doła totalnego. Cały
spacer kateringowy zajął mi prawie półtorej godziny. Nanosiłam się , na ślizgałam, wywaliłam.
Dołożyłam w budkach polarów bo ten
pierwszy wsad się ugniótł.
Butelki z gorącą wodą zajęły wiele miejsca w torbie. Leję na wywrócone spody misek i ścięta woda czy żarcie wysuwa się. Lub można wydłubać w miarę swobodnie
.
Samo pompowanie wody, wybijanie lodu, resztek jedzenie ...zajęło mi wiele ,wiele czasu.
Wzięłam bardzo dużo suchego. Mokre też ,te co zwykle. Do tego worek krojonej słoniny. Tam gdzie kotów nie było położyłam tylko suche i słoninę.
Z budki na kotłowni wypadł burasek. Za dużo rumoru narobiłam przy michach i spłoszył się.
Gdy wychodziłam z lasu świecące oczka dały znać ,że ktosik się zbliża. To była Igunia. Prawie cała zapadła się w śniegu.
Wróciłam więc i dołożyłam wątróbki i nerek. Od razu weszła pod daszek nie czekając aż klamoty zbiorę. Ogarnęłam obok placyk z piredzielomego puchu
to choć tutaj brzuszka sobie nie ziębiła. Dowiesiłam też słoniny ptakom. Zmieniłam wodę.
Pod budynkiem prawie wszystko zjedzone. Ktoś zostawił dwa udka wędzone przed wejściem. Opakowane w folię. Zmarznięte na kość. "Ludzie" to rozumu nie mają. Już takie akcje były. Teraz komuś się "serce" obudziło.
Zrobiłam kilka kursów by miski ptakom napełnić. Woda znika. Piją dużo. Kapią się nawet.
Są stanowiska gdzie prawie znika w całości co dnia.
Rudy, właścicielski, płaczem domagał się uwagi. Odszukał mnie po drodze. Głodny i zmarznięty. Takich "właścicieli" to trzeba skrócić o głowę.
Wróciłam dopiero przed 6,30 i wszystko biegiem trzeba było robić.
Najważniejsze leki moje i kocie. Nakarmienie Rituni.
I szybko, szybko...
Bo jeszcze pod blokiem trzeba wodę wymienić.
Zostawiłam Januszowi na powrót z pracy
gary i miski do zmywania.
Przeżyje.
Zima jest straszna.
Gdy wracam z takich wypadów to ryczę.