Niedziela minęła. Szybko, za szybko. Miałam umyć kuwety ale nie "komponowały" mnie się z pieczeniem kuraka
Ale zaliczyłam spacerki dwa. Rankiem gdy koty poszłam nakarmić. Puściusio było. Zero spacerowiczów, nawet pieskowych. I po południu żeśmy z Januszem poszli. Wpadłam w taki rytm
,że dziś rano też dreptanie wokoło parkanu boiska zrobiłam. Dobre 15 minut szybkim krokiem jest. No i ...czuje się tak tym zdrowiem wypluta ,że nie miałam sił do pracy dojść.
Szukałam Gabryni. Skutki bez zmian.
Jedzenie wyczyszczone.
Szukałam tez innego kota. Ania go spotkała, nakarmiła. Ale nie udało się jej go capnąć. Z fotek wydaje się być znajomym. Tylko ten mi znany ma w nosie kontakt z ludziem i żarciem wszelakim. Olewa miski. łapkę także. Ma właściciela, choć stan kota nie świadczy o tym.
Sorruniek dostał wczoraj Tolfinę i ... odżył. Nie podobały mi się te dreszcze i malinowy nosek. Inny kot się zrobił. Gorączki nie dał sobie zmierzyć. Cyrk i horror w jednym było. Janusz nie umie go trzymać. Zaaplikowałam mu jednak i miałam rację. Mam tylko nadzieję, że on źle się czuł z powodu łaputki. A nie coś poważniejszego się szykuje. Wieczorem ganiał. Kłócił się ze mną. Właził na drapaki i pędził Teosia. O nerki tak się awanturował ,że Danka przyszła sprawdzić co się dzieje. Jednak takie przypadki uciśnienia Sorrka nie zostają bez echa. Kot mnie unika jak może. Trzyma się z dala i uważa na ręce. Bym za blisko nie podeszła. Podanie codziennych leków graniczyło z cudem. A każde udane podejście utwierdzało małego ,że ma rację spitalając na mój widok. Tylko ja pod kołdrą byłam bezpiecznym przeciwnikiem.
Wszak nie trzymam laków pod poduszką. I nocą nie zapodam. Więc Sorruniek przychodził na tulanki. Ale takie tradycyjne. Bez włażenia na mnie i tulenia się po całości.
Piękny dzionek się szykuje. Janusz dziś w domu to im parapeting urządzi. Kuchenne okno już rano zostawiłam otwarte. Dziadówa ( czytaj Marion) już na nim się ulokowała.