MalgWroclaw pisze:Jak się macie? Już jestem po kontroli, to znaczy mnie skontrolowano
"a ty nie chodzisz do kotów". Chodzę.
"nie było ich wieczorem, poszły się żenić, bo wiosna i miłość". Kastrowane.
Poniedziałek. Nie mam siły do ludzi. Ale w sumie to naiwność, bo czego się spodziewać po wczorajszym dniu.
Wczoraj "narut" (piswonia oryginalna) ruszył tyłki i u mnie tez się odbiło na nerwach. Ludzie uważają ,że mogą zaczepiać by swoje uwagi powiedzieć. Bo im należy się.
Szłam sobie do kotów karmić. A za mną pedałowała biegusiem kobieta z pieskiem. Znamy się tyle o ile. Przez dziendoberki. Wrzeszczała bym na chwilkę zatrzymała się. Uwaga jedna od niej do mnie jest. Bym zaznaczyła przy matce, że nie ma prawa sprzedać mieszkania obcej osobie. Dlaczego nie może -tak z ciekawości się dopytałam ? Skoro to jej?! Bo ona jest spadkobiercą Ale rodzicielka żyje!
Ale matka groźby sprzedaży zapowiedziała. Ona i konkubent nie dokładają się do życia. Może wqarto pytam? I zaraz żałuję. Nie ma co wdawać się w dyskusję. A co to mnie obchodzi, pytam?
Druga wręcz do domu mi się dopukała by zdjęcia ze złomowiska śmietnikowego pokazać. Trzęsącymi się rączkami białymi pokazując mi swe cykane dzieło. Mam "cuś" zrobić.
Co? No coś. Radzę by napisać pismo, dołączyć fotę i zgłosić do administracji.
Kolejna pretensja. Ona nie ma kluczyka do śmietnika? Niech sobie dorobi. Ona nie dorobi. Tylko ja mam zarządzić, że wszyscy dostaną do skrzynek. Co już było zrobione. Wiara w moją moc sprawczą jest na wielki wyrost. Ludziom wydaje się ,że maja prawo włazić butami w czyjeś życie bo mają pretensję. A ja jestem od tego by wykonać. Żarówka się przypaliła. Domofon zepsuł. Światło trzasło. Telefon do gazowni, elektryka, hydraulika... I takie tam.
Na głosowaniu "zakonnica" widząc mnie, specjalnie stała i przez ramię zaczęła zaglądac. Mąż zaufania pogonił babę. I tak czekła przed budynkiem udając, że asfalt podziwia. Podejmując próby zobaczenia gdzie ja idę szurała kiecą. Ona wie ,że jeszzce gdzieś karmię. Jej ciekawość nie zna granić. Jest ostatnią osobą jaka winna wiedzieć o lesie.
A potem spitoliłam zupę. Kartoflanka miała być. Bo mnie karyofle różne po kilka sztuk zostało . Oczywiście za mało gęsta była to dodałam kluseczki. Zamieszałam. Pozerkałam. Dodałam kluseczki. No i... Zupa będzie na tydzień. Bez dolania wody nie da rady zjeść. Rodzina cicho siedzi . Mnie podpadli. Nikt nie kwapił się do pomocy. Będąc złośliwą babą zemściłam się w jedyny , możliwie dotkliwy dla nich sposób. Wywar był na kościach schabowych. Ładnych. Mięsnych. Lubią je obgryzać. Ja strasznie nie lubię gdy oni robią to co lubią. Ale staram się wytrzymać to cyckanie. Ale w takim razie. Doszłam do wniosku w obecnej sytuacji, że nie muszę tego znosić. Więc obrałam wszystko (czego też nie znoszę ale poświęciłam się) i wrzuciłam wsio do zupy. Zamiast smażonej kiełbaski. Kiełbasa została w lodówce. Nikt nie miał ochoty jej obrobić na patelni. Ale w zupce każdy lubi. Tego mięska, tak po prawdzie , dużo do zupy nie trafiło. Okazało się ,że Ulisiek lubi. A ja Niuniusiowi nieba przychylę. I Cekinek by skubnął sporą porcję. Synusiowi tym bardziej nie odmóię. A Agrafka wręcz zajadała się.
Z Agrafcią się nie dyskutuje!
Po zakończonej robocie tylko krzykłąm, że zupa gotowa i poszłam fejsa łupić. Jakąż miałam radochę jak Janusz i Danka cichcem przeszukiwali kuchnię w poszukiwaniu kości. Tylko delikatny trzas drzwiczek , mikrofali, piecyka... dawał znać o przeszukiwanych miejscach. Wlali sobie potem zupiny i każde z nich dopiero zrozumiało, gdzie znikł przysmak
A potem były wyniki wyborów i załamka. Gdzie my idziemy?!