Sądny poranek. Nawet dobrze spałam. Janusz był na nocnej zmianie więc nikt nam się nie kręcił. Nie wstawał do łązienki i peta. Nie szurał kopytkami w poszukiwaniu paputków. A potem w drodze z i do wyra. Luzik. Obudziłam się 4,25 nawet wyspana. Obłożona futrami na każdym calu. Może bym i polegiwała
se dłużej gdyby nie to ,że jakiś drań z pęcherza robił sobie łóżko wodne
Tyłek podniosłam. Ruszyłam w towarzystwie do ludzkiej kuwetki. Ale nie dane mi było zasiąść na sedesie bo któreś walnęło kupala na środku prawie. Wielkości Ewerestu. Rozmazmując deczko po kuwecie i podłodze. Westchnęłam ciężko i wzięłam sie za ogarnianie. Wstrzymując heroicznie fontannę co ze mnie się zrobić chciała. Niestety, to było pierwsze. Koty tak zaczęły się kręcić, że zaraz chata cała byłaby upecana w stemplach. Uff, nareszcie nastał czas ulgi. Jeszcze tylko Ulosia buzi dawała. Jeszcze Ulisiek przymiarki robił by półki zdewastopwać. Wstałam, rączki umyć chciałam i zerkłam w lusterko. Spojrzałą na mnie obca baba z kędziorem neronowskim na czole. Nie dał się ten pitolony kędzior ugładzić ni wodą ni żelem. Nic to, przyjdzie mnie łeb pod kran wsadzić. Koty dopominały się o śniadanie i trzeba było podziwianie fryza odłożyć. Już warki odchodziły. Tanecznym krokiem ruszyłam ku kuchni. By nikogo nie zdeptać, Nie potrącić. Nie kopnąć. Puszką obdzieliłam. Temu na drapak, temu na fotel, temu pod drzwi... zaniosłam.
Sięgnęłam do lodówki bo dzikunowe jedzenie. Kuźwa jasna. Szuflada pływa. TŻ-t na dno położył wątróbkę drobiową i przywalił 5 kilosami ner. Wycisnęły one wsie soki. I ten krwawy sok lśnił na dnie. Mycie. Wycieranie. Ogarnianie toreb co mokre kleksy zostawiają. Koty zaczynają się kłębić bo to już trwa deczko. I jest inaczej niż zwykle. Sprawdzić trzeba. Czas na krojenie. Byłam i tak jeszcze przed czasem i miałam w planach zupy ukończenie. Już widziałam jak szybciusio udrabiam żarło, pakuję, gar wstawiam i robię sobie włos firmowy. Otwieram szczelnie zapakowane kocie przysmaki a tam... wątróbka wieprzowa
Ki diabeł. Na metce nery w środku nie nery. Wycinam kod paskowy z ceną . Pakuję to cholerstwo. Ogarniam blat i drzwiczki szafek bo leje się na wszystkie strony. Dokładam kolejną torbę. I kolejną. Jakos do sklepu donieść muszę. Sprawdzam drugi pakunek. Są nery! Są i futra na blacie. Tłoczą się na podłodze by zlizać kapki. Szybciusio biorę się za szykowanie bo zegarek też szybciusio się rozkręca. Za moimi plecami tabun koni się zmaterializował. Czołowa klacz wybiła się do przodu wskakując z wdziękiem na blat. Dupa zaciążyła, łapy się nie zahaczyły i Tami rąbneła w miskę z suchym. W panice zad podniosła i wpadła w drugą. Pobuksowała deczko na chrupach co malowniczo aż na przedokój się wysypały i łapiąc równowagę wleciała w fontannę kocią. To nie basen. Woda wychlapała się a przerażona kocia wyrwawszy się z topieli zaliczała pomarańczowy talerzyk z mokrym Emek. Malce zostały z wielimi oczami co im prawie z orbit nie wyszły. Nie muszę mówić , że żarcie też popłynęło. Po chwilowej ciszy, gdzie kociejstwo zamrało , wszystko ruszyło w popłochu roznosząc wszystko w różnych kierunkach. Za moment zostałam sama ja i tragedia. Moje przekleństwo wyciągnęło Dankę z wyrka. dziecie pracowicie wzięło się za sprzątanie. A mnie zastanowiło buczenie nad głową. Okazało się ,że
stado koni goniło... szerszenia. Wpadł ci on, rabanu narobił i ulokował się w kloszu. Danka pozamykała koty. Stoję, gapie sie na plamę owada i zastanawiam co dalej. Nikt tego nie odkręci. Bozia nie dała nam wzrostu. Trudno, niech siedzi. Ale on siedziec nie chciał tylko wypad sobie co i raz robił. Walnięty ścierą ku otwartemu oknu znikł. By raptem wyskoczyć z ukrycia by ruszyć ku córce. Ta z wrzaskiem zaczęła spierniczać po przedpokoju. Mało nie umarłam ze śmiechu widząc ta parę. Zabójca zawrócił i zaczął szaleć po kuchni. Udało się mi go w śierkę ucapić i wywalić ją za okno. Niestety, zabepieczenia nie pozwoliły jej na lot ku ziemi. Zanim drań się z niej wygrzebał trzasnęłam oknem. Czy uwierzycie,że on z wściekłością dobijał się by wejść
Wreszcie zrezygnował. A mnie się już wszystkiego odechciało. Córka zabrała się za wykończenie sprzątania. Ja umyłam fontannę. Popakowałam dzikunom śniadanie. Zegarek nabrał zawrotnego tempa. Jakoś ogarnęłam siebie. Biorąc sakwy przy wychodzeniu okazało się ,że mimo trzech toreb, wątróba przeciekła i ucha parcianki zmieniły kolor. Przepakowałam. Obojuczona dwoma plastikami ruszyłam ku kotom. Ranek czas zacząć.
Pani Ewa w sklepie zamarła widząc dobro jakie przyniosłam.
Brama od kotłowni była wyłamana.
Dodatkowy dzikun czekał na jedzenie.