Ranek.Wyszłam gady dzikie karmić. By dziksze były.
Pod kotłownią zostawiłam talerz z przysmakami. Nad nim Kropka i Ogonia dulczyły. Francuskie królewny z nich wylazły. Jadły ...nożem i widelcem
Przy okazji sprawdzając każdy kęs. Zebrałam majdan i pobieżyłam na samą kotłownię. W otchłań dziwnych wejść i rozgardiaszu. Tam uzupełniłam miski. Nalałam wodę. Zebrałam majdan i pobieżyłam nazad.
Przedreptałam przez prowizoryczne stopnie. Udało się mi ominąć gałęzie co to złośliwie mi kostki oplątywały. Zakluczyłam kłódkę. Zwolniłam przed samą michą. I dobrze. Bo nad nią dulczył Budryś.
Jadł tak, jakby nic w pysku nie miał od dawna. Kłąmstwo wierutne. Delikatnie wyjęłam pasztecik i nerki. Posuwiście przeszłam resztę drogi. Nałożyłam w talerzyk i równie ostrożnie wycofałam się. Nawet nie zerkając. Prawie nie oddychając. Kot zwiał na początku jednak wrócił. Przypatrzyłam mu się. Rana się pięknie goi. Oczy normalne. Gęba nie wykrzywiona. Jak skończył przeszedł obok mnie. Godnie i wolno. Na chwilkę zatrzymał się przy autach. Tradycją jest ,że olewał je kocurzym moczem. Teraz spod trzęsącego się ogona nic nie wypłynęło. Zaskoczony zerknął zgorszony na dupnyj tył. Podszedł do drugiego samochodu. Sytuacja powtórzyła się. Wreszcie zrezygnował. Ruszył w swoim kierunku. Kamień jaki mi spadł z serca było chyba słychać daleko, daleko. Taki jeden sprawny kot może dostarczyć tyle radości.
Koniec świata