Czytam sobie po raz kolejny książki Herriota. Jeden rozdział opowiada o biednej acz licznej rodzinie - jedenaścioro dzieci, a w czasie opisanym w książce matka w ciąży, spodziewająca się pojawienia dwunastego potomka. Ojciec nigdy nie pracował, "miał słaby krzyż". Dzieci wykonywały różne drobne prace: roznosiły mleko lub gazety. Chodziły w zużytych, przenoszonych, często podartych ubraniach.
Rodzina miała pod opieką różne psy, koty, króliki i papużki.
Nie przejmowali się brakiem pieniędzy, jakoś żyli i byli szczęśliwi, a o zwierzęta troskliwie dbali.
Wśród dzieci była dziewięcioletnia dziewczynka, która przeszła w przeszłości "paraliż dziecięcy" (czyli zapewne jedną z kilku wersji Polio). Została jej po tym kruchość, utykanie i lekki zez.
Właśnie tej dziewczynce pracownik banku i hodowca cocker-spanieli podarował jednego szczeniaka wraz z rodowodem.
Szczeniak od samego początku miał nieustające wymioty. Wyrzucał niestrawioną treść pokarmową w powietrze jak fontanna.
Przez długi czas czytałam ten rozdział tak, jak został napisany (bowiem Herriot nie wysuwa żadnego oskarżenia): hodowca podarował szczeniaka. Nawet uważałam, że to miłe. Inne zwierzęta należały do wszystkich dzieci razem, podczas gdy ten jeden piesek wyłącznie do utykającej dziewczynki. Może było mu jej szkoda i dlatego dał taki prezent?
I dopiero od jakiegoś czasu patrzę na to krytycznie. Facet pewnie szybko się zorientował, że jeden szczeniak jest dziwny, wymiotuje w nienormalny sposób. Zwietrzył kłopoty i pozbył się problemu.
Tylko kim trzeba być, żeby problematycznego szczeniaka podarować dziewczynce dotkniętej chorobą z bardzo biednej rodziny?!
Owszem, Herriot nigdy nie wziął pieniędzy za leczenie zwierząt z uwagi na panującą w rodzinie biedę i koniec końców jego przyjaciel - specjalista od małych zwierząt - zoperował zwężenie odźwiernika również za darmo (jako przyjacielską przysługę), ale to nie zmienia postawy hodowcy!