Wróciłam z karmienia. Leje. Nie wzięłam parasolki bo tylko zawadza. Do marketowej Szylki wracałam 3 razy bo jej nie było.Za tym trzecim mnie opierdoliła ,że spóźniłam się, pada a ona głodna. No szlag
Kotłownia memłała żarcie jakby przepuszczała przez paszczękową kontrolę. Niestety, coś się stało i koty nie chcą wchodzić za płot na karmienie. Jadły pod autem więc musiałam stać i pilnować by na czas miski zebrać. Kościołowy dzień dziś więc to dzień wzmożonej kontroli. Jutro administracja dostanie raporty. W czasie posiłku prze lustrowałam pobliski śmietnik. Graty jakieś wywalili. Znalazłam fajnisty tył od szafki z wkrętami. taki pasowny do zabezpieczenia karmnika kociego przez deszczem. Koty
se glamały bez pośpiechu. A ja bez pośpiechu mocowałam płytę. Nie narąbie im w suche deszczydło już. Fajnie. To nie był stracony czas
Potem polazłam do laseczku. A w lasku nie ten świat. Cisza. Zero psów. Pusto. Nawet sroki dzioba nie wychynęły w taką pogodę. Kapiący w konary, liście, igiełki deszcz daje wrażenie jakby w inny świat się trafiło. Tylko czasem zakwili ptak. Albo sójka wydrze dzioba jak kot. Gdybym procę miała ubiłabym gadzinę. Zieleń jest zieleńsza. Drzewa, trawy i co tam jeszcze rośnie jakby wyprostowały się wyciągając całe swe przyrodnicze ciałko ku niebu. Deszcz. Spokojny, równy nie przyniesie im szkody. Mogą go wciągać do woli i cieszyć się nim. Zimno też nie jest. Jest pięknie. Tylko ja tam nie pasuję. Robię za dużo szumu. Ciągnąc nogi w klapeczkach wydaję dziwne odgłosy siorbania i siurania. Woda mi się przez nie przelewa. Wpłynięty żwir i piasek rani podeszwy. Plecak mokry. Polar mokry. Kieca mokra. Bom przecie się w takim stroju wybrać musiała. Na dobrudzenie. Kieca
dżinsowa , nie przedrze się przez nią kuj muszka lub innej francy. zakończona frędzlami. Z dłuższym tyłem. Teraz te frędzle i tył nasiąkły wodą z traw i trzepią mnie bo łydach. Najlepszy sposób na cellulit ... chyba. Bo nie na rozum. Ale ja na sekundkę wyszłam. Wszak. Czuję jak leje mi się po plecach. Po gaciorach i tam dalej. Okulary zapadane. Ponoć taki deszczysko jest dobry na cerę. Więc dziś gębunia ma i me łydki będą piękniejsze! Wracam. Idę jak koń z opuszczoną głową. Pod prąd. Mijam znaki mi znane świadczące żem coraz bliżej domostwa. I jak ten koń w kieracie zatrzymuję się w pół kroku. Jak ten ogar śledczy odrzucam kaptur, trzepię grzywą włosów marnych i słucham. Coś zamiauczało? Płacze cosik rozpaczliwie ? Strzelam ócz piorunami i ścianę wilgoci przebijam wzrokiem sokolim. Uszy się strzygą jak radary. Uff. Nie. To nic. To tylko na mijanym maszcie flaga się ociera o słup wydając odgłosy dziwnie znajome. Idę do domu.
Popitolony ten świat.