Miałam już tu nie narzekać i nie marudzić...
W pewnym obejściu trzy młode kotki okociły się prawie jednocześnie.
I dopiero wtedy pani (a nawet nie ona, tylko jej sąsiadka) obudziła się i pomyślała o sterylkach.
W piątek złapałyśmy z sąsiadką dwie kotki, są po zabiegu, pod opieką Fundacji KOT.
Została jedna "trudna". Wczoraj się nie udało, następne podejście jutro.
Mam nadzieję, że również ją uda się wyciąć przed zimą.
Oczywiście, wszystkie wrócą na swoje podwórko.
Ale pozostało tam stadko kociaków.
Dziewięć sztuk, w wieku 2,5-3,5 miesięcy
(byłoby 11, gdyby jedna z kotek nie urodziła dwóch martwych).
Wszystkie śliczne.
Niektóre oswojone, inne prawie.
I nie ma co z nimi zrobić.
Bo póki co jest ciepło i fajnie.
Pani narzeka, ale coś tam rzuci do jedzenia, sąsiadka od czasu do czasu też. Resztę można upolować.
Przed deszczem i wiatrem można schronić się w stodole.
Okolica jest bezpieczna, nie licząc lisów – trzeba uważać.
Na razie więc kocięta biegają radośnie po trawie, nieświadome nadchodzącej zimy.
Tego, że stodoła nie ochroni przed mrozem.
Że byle jakiego jedzenia będzie za mało i trudno będzie coś upolować.
Że łatwo wtedy o chorobę, a nikt się nie zaopiekuje.
Że wraz z dorastaniem zaczną coraz bardziej przeszkadzać...
Panią ilość kotów w obejściu już denerwuje, a ich los ją nie obchodzi.
Sąsiadka twierdzi, że nie udźwignie finansowo dokarmiania, a urząd gminy nie pomoże.
Ja pod stałą opieką mam ponad 20 kotów, domowych i działkowych, i choćbym pękła, nie mam możliwości zająć się jeszcze tymi na zimę.
A na pewno nie całym stadkiem podrostków, nawet pięknych i miłych.
Mogę tylko wiosną połapać do kastracji.
Te, które przeżyją.
Wiele jest takich podwórek.