meg11 pisze:Pamiętam jak weszłam na miau i od razu na Twój wątek i jak ryczałam gdy przeczytałam o Żuniu. On był Nasz codziennie człowiek wchodził na wątek i czytał. I miał nadzieję że się uda.
Tak to był
kot miau. Wielu trzymało za niego kciuki, pomagało, kibicowało i płakało wraz ze mną gdy umarł. Przysporzył nam wielu przyjaciół.
Do dziś nie otworzyłam koperty z fakturą z naszej ostatniej wizyty u weta. Gdy podjęta została ostateczna decyzja. Żuń nie chciał umierać. Walczył. To ciało go zdradziło. Szykowaliśmy się do kolejnej operacji ale nie udało się. Nawet wetki Ania Czubek i Agnieszka Karewicz miały łzy w oczach gdy mówiły o tym,że teraz to tylko cierpienie będzie. Koniec szans. Limit szczęścia się wyczerpał.
To był kot co wiedział ,że musi uważać na siebie. Dawał też wszystko przy sobie zrobić. Jeździł autem do weta jak na wycieczki, drzemiąc spokojnie. A w gabinecie był jak u siebie. Trafił do nas pod koniec września. Odszedł pod koniec sierpnia następnego roku. Ukradł sobie wiele miesięcy życia. Trudno uwierzyć ,że w domu pełnym kotów, kot nie mogący jeść suchego i mokrego w kawałach, nie będzie tego jadł. Żuniek wiedział gdzieś tam w sobie ,że nie przeżyje takiej diety. i NIGDY się na stojącą swobodnie karmę nie pokusił. To my na początku paśliśmy czymś takim w imię dobra. A on się bronił. Jeszcze nie wiedzieliśmy co z nim. W porze posiłku lub jak był głodny, wskakiwał na okno kuchenne i czekał cierpliwie. Aż mu przetrę żarcie, rozrobię i postawię na pudełeczku. Bo z powodu zachyłka w gardle mógł jeść "na stojąco" tylko. Mięsko, galaretka z puszek jaką uwielbiał, gerberki, musy...wszystko 2x przecierałam. Do tego ciepła woda. Za gęste, za rzadkie, za chłodne - Żuń nie jadł. Nie mogło być zmiksowane, zblendowane....tylko przetarte. Ileż ja sitek wyniszczyłam. Radosny, kontaktowy, zawsze z uśmiechem na pysiu...Łykał leki i nie narzekał. Też rozpuszczone bo tabletki to zabójstwo. Nawet paskudnie nie smaczne. Każdy kot go lubił. I o dziwo nie było starań wyżarcia mu z miski. A jadł lepiej. Jak źle się czuł to przychodził do mnie i prosił o tulanki. Leżałam z nim wtulonym w twarz i masowałam biedny brzuś. Nie zawadzały mi kleksy w domu, wstawanie wcześniej niż zwykle by dom doprowadzić do ładu, dni gdzie cały dom był w przykryciach by meble osłonić. Ciągłe sprzątanie. Gdy nie mógł się załatwić do kuwety bo ból był za duży to szedł do miski z chrupami. Paskudnik. Ale tam wyciskał tą nędzną kupinę. Przekonał do siebie wetów. Przestawali mówić o uśpieniu tylko zawalczyli o niego. Tym swoim urokiem, spolegliwością, walką skradł wiele serc. Poznawał wetki i cieszył się na ich widok. Do czasu aż zaczynały go molestować. Zawsze z kulturą. Jak dostawał kroplówki to awanturował się gdy chciał do kuwetki. Stawiałam go na podłodze a on szedł do łazienki lecznicowej , lał w stojący tam żwirek i wracaliśmy na kapanie. Nie zawadzały mu inne ziewrzaki. Zawsze się im przyglądał bez strachu, zainteresowany bardziej co tam się dzieje. taki przerywnik w nudzie. Bardzo za Żukiem tęsknię. I ciągle, ciągle mam wątpliwości czy miałam prawo trzymać go przy życiu wiedząc ,że spotka go huśtawka bólu i radości. Wiedząc już po USG u Marcińskiego ,że jest kotem straconym. Miał wtedy 4-5 tygodni. Przeżył prawie rok. Bez kilku dni.