Wracałam z nią rano od weta, puściła kratka transportera. Próbowałam ją upychać, ale się nie udała, tyle tylko, że pogryzła mnie szpetnie. Pognała na duże podwórko - jeden blok, parking, trawa i mnóstwo chaszczy na końcu. Wpadła właśnie w te chaszcze. Chodziłam, rozglądałam się, ale taka gęstwina, że mogłaby o krok ode mnie siedzieć i bym jej nie zobaczyła.
Zadzwoniłam po koleżankę, która miała moją klatkę do lapania, przyjechała, rozglądałyśmy się, nic, cisza. Pojechalyśmy po dziecko myśląc, że może ją na dzieciaka zwabimy. Nic. Bo i dzieciak się nie spisał, zamiast piszczeć, to spał. Rozdałam ludziom kartki z telefonem w razie, gdyby ją zobaczyli, wróciłam do domu, nakarmiłam malce, wzięłam drugą sztukę, tym razem lepszą, darła się całą drogę i gdy tylko postawiłam (w tym samym miejscu, co poprzednio), natychmiast się pojawiła. Prawie godzinę krążyła wokół klatki, aż wreszcie weszła.
a teraz idę do apteki po coś na moje rany - jedna ręka tylko boli, a druga jest dodatkowo spuchnięta i prawie sztywna.
to pisała najszczęśliwsza z nawiedzonych kociar

Wielkie ufff