Dziś trafiłam przed pracą na kotłownię by chrup dosypać. Nie miałam takich planów ale znad betonowego rantu płota wyglądał pysiek. Kot-znikot? Nie, to nie ten poszukiwany. Inna mordka. Może z tych niewidocznych co się pokazały niedawno. Wywaolne, wychodzące, inna cholera. Ciężko je zlokalizować. Zostawione jedzenie nie znika więc prosty wniosek był, kotów nie ma. Ale na kotłowni miski puste. Była cała. "Nasze" pewnie też chrupią. Wgniecione poduszki i posłanka. Coś śpi. Teraz szybko ciemnica zapada więc trudno łazić po zakamarkach. Zdrowie można stracić na tym gruzie, szkle,deskach, gwoździach i innych śmieciach. Wczoraj usnęłam jak tylko na chwilkę usiadłam w domu, po pracy. I obudziłam się o 2 w nocy. Nie dałam dodatkowych misek wracając z roboty bo do weta pobiegłam z Januszem. Znaczy się nie z Januszem jako pacjentem

On był "szczęśliwym" kierowcą. Pinesia nam się posypała. Konkretnie jej oczko co było chore i pozostało zamglone. Podawanie kropelek nie pomogło. Lekko tylko stan zapalny zatrzymało. Musi ją boleć. Sierść taka byle jaka także się zrobiła. Dostała antybiotyk w iniekcji i pobrana została krew. Strasznie wyjazd przeżyła bo ona nie wędrująca. Czekamy na wyniki. Dziś Janusz też z nią pojedzie. Potem sami kuć będziemy. Oby wyniki dobre były. Przy okazji zważona została. 5 kilosów ma dziewczyna w sobie.

Wróciliśmy , nakarmiliśmy bo głodowała, odgrzałam zupinkę bo Janusz do pracy szedł na nockę, położyłam się na chwilkę z mocnym postanowieniem wyjścia do kotów i... środek nocy mnie zastał. Jakieś te ostatnie dni do doopy były.
A rano dzikunki głodne i stawiły się wszystkie. No, prawie. Może dlatego ta mordka wisiała w szparze. Bo nie miała gdzie dojeść. Paskudny czas dla zwierząt.