Jak pomyślę o początkach, o tym co udało się dla tych ogonków zrobić wspólnymi siłami (za które dziękuję), o ich metamorfozie (z połamanych wąsów, polniałych futer, rewolucji pokarmowych.. nie wspominając o zapachu - po każdych pierwszych odwiedzinach musiałam prać ubrania, bo pachniały kupką od przytulania kotów)... Wiem, że to było słuszne. Tym bardziej, że przecież na początku sama kobita prosiła o pomoc, sama oddała nam koty (jeszcze przed powodzią mieliśmy przecież już w domu 5).
To nie jest w pełni zdrowia rozumu osoba (tak jej w szpitalu nawet powiedzieli..) i nie jest przewidywalna, wpada w strasznie histerie itp. To był taki schemat - dowiedziała się, że kocice w ciąży (nie wspominając, że ruda ledwo żyła) - to proszę bierzcie państwo, znajdźcie im domy. Jak żeby ją uspokoić potem opowiedzieliśmy, że ruda w dobrym domu, że odżyła itp itd - o - jak dobrze, to ją przywieźcie

Jak kot chory - to bierzcie niech ma lepiej (niech problem zniknie mi z oczu) - a jak dobrze, to ja poproszę.Takie to trochę niekonsekwentne, a my z nią i tak jak z jajkiem.. Sami się przecież nie pchaliśmy do niej, sama poprosiła. Do tego uczestniczyliśmy w kilku wizytach u praskiego weta, który nad wszystkimi kociastymi ręce załamywał (bo takie piękne, a tak zaniedbane). W zimę super-nieszczelna chatka ogrzewana jest drewienkiem czy węglem, ale w tym roku to i na to ich nie będzie stać

jeśli kobieta nie pójdzie zupełnie na ulicę (o czym wspomina). Wiem, że ona uważała, że pomidor i rzodkiewka do marzenie kota (czasem dostawali puszki supermarketowe, po których mieli biegunki) - ale koty rzucały się na normalne jedzenie. Więc te ogórki to z głodu... Furbusia musieliśmy na siłę zza lecznicowego komputera wyciągać, bo chował się tam przy jedzeniu i w spokoju spał. Jedyne koty, które nie zostały "nam" oficjalnie przekazane, to Beza, India i mama Tadzia i Misia która odeszła (jak się okazało potem "bo jak biorę do siebie, to kot staje się mój, a ona jak rodziła to do mnie przyszła"

nie ważne, że np. kot jest np. kogoś innego i właśnie wyszedł na spacer).
Uważam, że skromne fundusze by najmniej nie odejmują prawa do posiadania zwierząt (które są często jedynymi przyjaciółmi) i tu żadne odebranie nie było naszym celem (ważniejsze było leczenie kotów, zapewnienie im jedzenia i domów - tym którym się da). 1/3 kociastych została.
Trochę tak głupio po prostu wyszło - ale tak działają osoby nie w pełni poczytalne. I to po prostu musimy zrozumieć i odłożyć na bok emocje.
Tyle wiem, że długo się będę zastanawiać jak nast. razem nad pomaganiem kotom, którymi ktoś się opiekuje. Wiem o zbieraczu-śmieciarzu nieopodal moich rodziców. Dostałam nawet zdjęcie maleńkiego zapyziałego kotka leżącego przed jego królestwem - śmieciowiskiem. Byłam tam kilka razy w nadziei, że maluch wyjdzie gdzieś, że się pokarze. Ale ni widu, ni słychu. Tylko zgraja dorosłych kotów, które są źródłem maluchów do roku, które trzeba by pokastrować... Już nie pójdę do tego człowieka porozmawiać. Jeśli napatoczy się bezpańskie, to mogę rozważyć, ale z ludźmi chwilowo nie mam się siły użerać.