Dziś zeżarłby mnie pies rano
Wracałam z lasu. Kocurki już jadły. Zostawiłam jeszcze suche i dodatkową wątróbkę. Nie zapalałam latarki choć ciemno jak cholera. Znam tam kamyczki i krzaczki i gałęzie. Do głównej ścieżki jest kawałeczek. Potem już tylko kolejny kawałeczek do duktu nad którym bździ lampa z latarni. Luzik.
Nagle na wprost mnie słychać trzask łamanych gałęzi i stukot ziemi. Przyznam, że serce mi zamarło na chwilkę. Zaskoczona krzyknęłam "hej" i ...wszystko ucichło. A za chwilkę jazgot psi się rozległ. Po czym pojawił się psiulek rozjuszony mocno , tak ponad moje kolano wzrostem. Uszy położone. Bije łapami przednimi w ziemię. Drze się w niebo głosy. Zaczynam mówić do niego spokojnie i iść do przodu. Chciałam odciągnąć go od kotów. Ten "potwór" po chwili wahania cofa się. Ale szczekać nie przestaje. I markować atak. Tak dryfujemy do tyłu powoli. Z mroku wyłania się pan i serdecznie przepraszając upina dziewczynkę ( bo to kobitka była) na smyczce. Baba nie daje się. Wywija i odszczekuje. Niechętnie wreszcie odchodzi burcząc coś pod nosem.
Pierwszy raz mi się taka sytuacja trafiła. Oboje byliśmy zaskoczeni. Nikt o 5 rano, w lesie ,nie oczekuje spacerowiczów z żarciem czy psami.
A co by było gdyby to jednak bezpański, groźny pies był. Niby takiego lęku nie mam przed nimi ale czort wie.