Są nieśmiale optymistyczne wieści.
Orchidka zaopatrzona w klucze przyjechała po kociaki, żeby zawieść je do Boliłapki. Z błyskawicznie przekazanych wieści smsowych wiem, że jak przyjechała oba kociaki biegały.
Nic z tego nie rozumiem: trzy kociaki, prawie identyczne objawy u wszystkich. Dziewczynka "na oko" wyglądała najgorzej z tym porażeniem łapek, a najszybciej doszła do siebie. Przy najprostszym leczeniu. A kocurki miały objawy identyczne, i oba prawie identyczny przebieg leczenia (oprócz tego, że Warchlaczek opócz tolfedine dostał jakiś lek sterydowy)
Gdy go zostawiałam był mniej więcej w takim stanie, w jakim Krówek wczoraj wieczorem. Z jedną różnicą - dał się nakarmić. Krówek wieczorem już nie przełykał
Ale wyglądał okropnie i bardzo płakał. Do pracy wychodziłam z duszą na ramieniu.
Teraz wygląda na to, że kryzys mógł minąć, ale jeszcze boję się cieszyć, bo Krówek też miał dwa kryzysy - w sobotę był trochę osłabiony, dostał tolfedine i do poniedziałkowego wieczoru wszystko wydawało się ok. A we wtorek też nie wyglądało to tragicznie... dopiero w środę wieczorem.
A Warchlaczek marniał w oczach dziś rano, już po śmierci Krówka.
Przyznam, że to było straszne, bo opłakując Krówka już trzymałam na rękach marniejącego Warchlaczka.
Ale nie rozumiem, czemu one tak chorują jedno po drugim?
Jeśli to zatrucie po odrobaczaniu, to dlaczego tak długi czas minął?
Odrobaczane były w zeszłą środę, kryzys u Warchlaczka nastąpił przecież ponad tydzień po tym! On jeszcze wczoraj brykał z Dziewczynką, chociaż rzeczywiście wieczorem już się nie bawił, tylko przytulał do mnie.
Nie rozumiem, czemu organizm przez tydzień miewał się dobrze, a po tygodniu w tempie lawinowym nastąpił kryzys.
Pewnie wszystkim jednak dolegało to samo, tylko że biedny mały Krówek musiał być najsłabszy z rodzeństwa.